Temat to drażliwy. Wszak III Rzeczpospolita jest dzieckiem „Solidarności" i każdy głos przeciwstawiający się związkokracji ciągle jest traktowany jak atak na własnych rodziców. Ponadto troska o „niezbywalne prawa pracownicze" wciąż jest dobrą walutą polityczną zapewniającą trochę głosów w wyborach. Dlatego zaloty partii politycznych do organizacji związkowych nie ustają. Każda chyba polska partia chciałaby mieć swój związek zawodowy.
Udawanie, że problem nie istnieje, a obecna sytuacja jest optymalna, to zaklinanie rzeczywistości. Nic dobrego z tego nie wynikło i wyniknąć nie może.
Prawda jest taka, że związki, które zrzeszają łącznie ok. 10 proc. zatrudnionych, w wielu branżach odgrywają rolę niewspółmiernie dużą zarówno w stosunku do swojej wielkości, jak i wkładu w organizację życia społecznego. Co więcej, najsilniejsze są w przedsiębiorstwach z dużym udziałem Skarbu Państwa, i to takich, które mają pozycję monopolistyczną lub quasi-monopolistyczną. W przeszłości załogi tych przedsiębiorstw uzyskały znaczne przywileje socjalne niemające odpowiedników w sektorze prywatnym. Związki mają zatem czego bronić. I robią to zawzięcie. Nie interesuje ich to, że owe przywileje obciążają podatnika.
Pół biedy, gdy sprawa dotyczy takich firm jak KGHM, osiągających zyski. Gorzej, gdy chodzi o przedsiębiorstwa nierentowne, takie jak kolej czy znajdujące się na krawędzi rentowności, takie jak kopalnie węgla. Wtedy związki zawodowe są siłą blokującą restrukturyzację i w dłuższym okresie szkodzą pracownikom swojej branży. Bez wielkiej przesady można powiedzieć, że swoją roszczeniową postawą przyczyniły się do bankructw niesprywatyzowanych molochów odziedziczonych po gospodarce socjalistycznej.
Oczywiście winne są obie strony. Nie tylko organizacje pracownicze, ale i właściciel-pracodawca. Tyle że w przypadku własności państwowej ów właściciel nie działa pod presją bezpośredniego zagrożenia bankructwem, tak jak to jest w przypadku firmy prywatnej. Przedsiębiorstwo mające państwowego właściciela zawsze może liczyć na długotrwałe tolerowanie deficytu i jawne lub ukryte zasilanie z funduszy państwowych. Długotrwałe nie znaczy jednak po wsze czasy. Bo nie da się w nieskończoność dotować archaicznie zorganizowanych i źle funkcjonujących kolei państwowych czy państwowych linii lotniczych.