Aż jedna czwarta z tego przypada na fundusze emerytalne, czyli oszczędzanie, do którego jesteśmy zmuszeni ustawowo. Nie wiadomo też, czy naprawdę można to traktować jako nasze środki odłożone na przyszłość, bo wielu ekonomistów uznaje, że są to zobowiązania publiczne. Wspiera ich zresztą rząd Donalda Tuska, przekonując, że odprowadzanie składek do OFE zamiast do ZUS generuje tylko koszty dla finansów państwa.
Ale nawet jeśli nie liczyć OFE, to dużo pieniędzy przybyło na innych rachunkach. Pokazuje to, że poważnie potraktowaliśmy pogorszenie sytuacji gospodarczej. To stara reguła, że w kryzysie ludzie wykazują większą skłonność do odkładania pieniędzy, podczas gdy w czasach prosperity chętniej je wydają.
Polacy odkładają mniej niż Niemcy, Austriacy czy Skandynawowie. Oczywiście jednym z powodów takiego stanu rzeczy jest to, że nasze dochody są wyraźnie niższe niż w tamtych krajach. Ale nie można zapominać, że do oszczędzania zniechęca nas też państwo, które z każdej złotówki odsetek osiągniętych na zwykłej bankowej lokacie zabiera 19 groszy. Gdyby nie było podatku Belki albo gdyby rozszerzyć zwolnienia w nim zachęcające Polaków do odkładania długoterminowego, nasze oszczędności mogłyby być większe.
Niski poziom oszczędności ma negatywne konsekwencje dla gospodarki i dla obywateli. Dla gospodarki, bo oszczędności krajowe są najbezpieczniejszym źródłem finansowania inwestycji. Można oczywiście liczyć na finansowanie rozwoju dzięki pieniądzom z zagranicy, ale obcy kapitał jest chimeryczny i raz płynie szeroką strugą, a innym razem gwałtownie ucieka, czego efektem jest niestabilność gospodarki.
Większe oszczędności to także spokojniejsza starość. Wprawdzie dzisiejsi emeryci dostają jeszcze świadczenia z ZUS na przyzwoitym poziomie, ale już następne pokolenie może liczyć najwyżej na 20–30 proc. ostatniej pensji. A to oznacza, że bez odłożonych wcześniej zaskórniaków czeka ich skromna starość, jeśli nie biedowanie.