Wybuchowa będzie związana z odblokowaniem (kiedyś trzeba będzie to zrobić) wkładów. Bardzo prawdopodobny jest wybuch paniki. Deponenci mogą uznać, że lepiej szybko wycofać pieniądze i nie ryzykować. Rozpocznie się walka byka z parowozem, w której bank wygra, jeżeli tę panikę przetrzyma. Jeżeli nie da rady, przegrają wszyscy. Banki, bo de facto, a może i de iure zbankrutują oraz właściciele depozytów, bo rzeczywiście utracą tę część wkładów, których nie zdążą wycofać.
Nawet jeżeli ten czarny scenariusz się nie sprawdzi, dalsze perspektywy też nie są wesołe. Do banków, które na podstawie decyzji władz państwowych rabują pieniądze klientów, raczej nie będą walić tłumy chcących wpłacać gotówkę. A zatem cypryjskie banki, nawet jeżeli przetrwają, to raczej w skarlałej formie z malejącymi aktywami i zmniejszającym się znaczeniem na rynku finansowym. Dla kraju, w którym jedną trzecią PKB wytwarza sektor finansowy, oznaczać to będzie recesję z jej wszystkimi objawami: spadkiem PKB i wpływów budżetowych, większym bezrobociem.
Pojawią się też negatywne konsekwencje wtórne. Pogorszenie sytuacji budżetu nastąpi bowiem w sytuacji, kiedy i tak już nikt nie chce kupować obligacji cypryjskich. Prawdopodobnie zatem budżet utraci płynność, co wymusi ostre cięcia wydatków i błaganie Unii Europejskiej o pomoc.
Społeczne skutki są łatwe do przewidzenia. Cypr już dołączył do krajów, w których protesty stały się sportem narodowym, a w przyszłości ma szansę stać się w tej konkurencji niekwestionowanym liderem. Wszystko to sprawi, że wyhamuje druga lokomotywa cypryjskiej gospodarki, czyli turystyka. Bo mało kto lubi spędzać wakacje w kraju niestabilnym, w którym nie wiadomo, co wydarzy się jutro.
Oczywiste jest zatem, że bez sporej i co ważniejsze długookresowej pomocy się nie obejdzie. Cypr wołać będzie: pomożecie, a Unia prawdopodobnie odpowie: pomożemy. Tyle tylko, że podobnie jak teraz pomoc oznaczać będzie ugaszenie jednego pożaru przy równoczesnym rozdmuchaniu kolejnych ognisk.