I nie tylko. W tym roku sprzedaż w Polsce ma się podwoić. Na naszych oczach dokonuje się kolejna gadżeciarska rewolucja. Kto na niej skorzysta?

Nie ma wątpliwości: boom na tablety nakręca nie piekielnie drogi iPad, ale właśnie modele z dolnej półki, w cenie do 1 tys. zł. Powody są dwa. Jeden całkiem trywialny: zarabiamy mniej i na mniej nas stać niż Amerykanów, Japończyków czy Niemców. Drugi powód jest bardziej subtelny: zarabiamy mniej, więc nie wydamy od razu dużo na gadżet, którego przydatność chcemy przetestować. Różnica cenowa między Mantą i iPadem nie wynika tylko z magii amerykańskiej marki. Wyższej cenie iPada towarzyszą lepsze materiały, wydajniejsze podzespoły, staranniejszy montaż, ostrzejsza kontrola produkcji. W efekcie jest rzeczywiście lepszy, choć nie o tyle, o ile droższy.

Wspomniana wyżej Manta należy do jednego z liderów polskiego rynku pod względem liczby sprzedawanych tabletów. Liczby, nie wartości, bo tablety Manty i innych polskich producentów to dolna półka. To nie kwestia małych ambicji, lecz ekonomicznej kalkulacji. Bardzo trudno jest konkurować bezpośrednio z Apple'em i Samsungiem, które koszty badań, rozwoju i promocji rozkładają na rynek ponad 4 mld użytkowników komórek na całym świecie. Manta, Prestigio, Shiru, myTAB mogą realnie liczyć na 30-milionowy polski rynek. No może z dodatkiem kilku okolicznych krajów. Trudno im więc konkurować czymś innym niż ceną.

Tyle że jeżeli prognozy się sprawdzą i dolny segment rynku zacznie tracić na rzecz średniej i górnej półki, to polskie marki zostaną na lodzie. Producenci mogą machnąć ręką: „Ot, zarobiło się swoje. Wracamy do produkcji budzików". Ale trochę szkoda by było. Utrzymanie się na rozwijającym rynku wymaga nakładów i wytrwałości, ale mogłoby się opłacić. Wszyscy kochamy tablety i nie przestaniemy ich kochać.