Sytuację mogłoby zmienić np. powszechne przekonanie, że taniej już nie będzie i nie ma więc co dłużej czekać na niższe ceny. I od co najmniej 3 lat mniej więcej takie są komentarze rynkowych ekspertów, co jednak nie przekłada się na gorączkę popytu.
Chętnych do kupna mieszkań przybywa w ostatnich latach przeważnie w związku z końcem kolejnych programów mających wspierać budownictwo mieszkaniowe. A takich programów mieliśmy już kilka. Czasem można nawet odnieść wrażenie, że nie powstają one po to, żeby pomóc mniej zamożnym rodzinom w zakupie mieszkania, tylko po to, żeby po skończeniu starego programu napędzić klientów deweloperom.
Tymczasem nie ma widoków na szybki wzrost popytu. Wysokie bezrobocie, wzrost kosztów życia i powolny wzrost wynagrodzeń, a przede wszystkim złe doświadczenia tych, którzy kupowali mieszkania na kredyt w czasie boomu mieszkaniowego, zniechęcają do sięgania po bankowe finansowanie. Ci, którzy musieliby wziąć kredyt, wiedzą, że to nie tylko ogromne obciążenie, ale też ryzyko.
To podejście mogłoby się zmienić, gdyby zachęcono ich do gromadzenia wkładu własnego. Mieliśmy już w Polsce program kas mieszkaniowych, a Sejm nawet uchwalił ustawę o kasach oszczędnościowo-budowlanych, która ostatecznie nie weszła w życie. Oczywiście każda forma budżetowego wsparcia jest obciążeniem dla finansów państwa, ale koncentrowanie się wyłącznie na tym aspekcie przez kolejnych ministrów finansów było i jest niezwykle krótkowzroczne. Bo rozwój budownictwa mieszkaniowego wpłynie na wzrost PKB, przyniesie nowe miejsca pracy i wpływy podatkowe do kasy państwa. Dzięki niemu udałoby się zaspokoić potrzeby mieszkaniowe wielu rodzin, co jest istotne przy braku jakiejkolwiek polityki prorodzinnej państwa.