Za ironię losu można uznać fakt, że akurat teraz, gdy nawet na tle wielu krajów Europy staliśmy się bardziej zamożni i stać nas na trochę luksusu, z rynku znika ostatni niedobitek delikatesowego handlu, sieć Piotr i Paweł. Tę ironię można jednak łatwo wytłumaczyć zmianami, które dotykają nie tylko handlu, ale także innych sektorów gospodarki, gdzie granice dzielące różne kategorie biznesu czy nawet branż stają się coraz bardziej płynne. Producenci stają się dostawcami usług, handlowcy – producentami, a niekiedy, jak pokazuje przykład Amazona, który startował ongiś jako zwykła księgarnia internetowa, potentatami nowych technologii, w tym IT w chmurze.
Firmy, które przeoczą te zmiany, znikają z rynku. Tak jak delikatesy Alma, Bomi, a teraz Piotr i Paweł, którym klientów coraz mocniej podbierały zwykłe supermarkety, z dyskontami na czele. One już przed kilkoma laty dostrzegły potencjał w luksusie oferowanym w dyskontowych warunkach i cenach. Początkowo tylko przy świątecznych promocjach, a ostatnio już niemal co dzień na półki i do lodówek dyskontów trafiają krewetki, znane z politycznego kontekstu ośmiorniczki, polędwica z tuńczyka czy francuskie sery.
Właściciele delikatesów wierzyli w starą prawdę handlu detalicznego, według której zamożni klienci chcą kupować w luksusowych warunkach i gotowi są płacić za to luksusowe ceny. Tyle że tę prawdę już dawno obaliły doświadczenia znacznie od nas bogatszych Niemiec, gdzie na parkingi dyskontów podjeżdżają i stare golfy, i luksusowe bmw. Owszem, może ci najbogatsi nie chcą się mieszać z „plebsem" polującym na sobotnie promocje w Biedronce czy Lidlu, ale, po pierwsze, i tak raczej sami nie robią zakupów spożywczych, a po drugie, tych najbogatszych nie ma przecież zbyt wielu.
Tymczasem aspirująca klasa średnia – najliczniejsi amatorzy luksusu – chętnie poluje na cenowe okazje. To dzięki niej kwitną sieci modowych outletów, internetowe perfumerie i sklepy online – także te z delikatesami. Tradycyjne delikatesy na tych zmianach straciły. I nie będą ich ostatnią ofiarą.