Jestem estoniofilką od kiedy przejechałam kawałek tego kraju na rowerze dwa lata temu. Odkryłam wtedy, że nawet postsowiecka republika może być sterylnie czysta, bezpieczna, przyjazna, zadbana i nowoczesna, nie tracąc nic ze swojej wyjątkowości.
Taka właśnie jest Estonia. Choć oparta o rosyjskiego giganta, potrafiła to świetnie wykorzystać biznesowo, zachowując dla równowagi doskonałe relacje ze Skandynawią i Finlandią (najbliższą językowo i kulturowo). Globalny kryzys sprzed czterech lat, choć oznaczał spadek estońskiego PKB o ponad 10 proc., Estończycy potrafili szybko pokonać i już w dwa lata potem byli w strefie euro.
Estońska stolica jest jedyną w Unii, gdzie transport miejski jest dla mieszkańców darmowy; kraj postawił na informatykę, stając się unijnym centrum tej branży. W Tallinie od ośmiu lat rządzi ten sam premier (były biznesmen, absolwent m.in. uniwersytetu w Toronto), konsekwentny w polityce liberalnej, ale taką bardziej z ludzką twarzą. Jak obiecał pot i łzy, to po zaciskaniu pasa, zgodnie z obietnicą go popuścił.
Estonia ma więc najmniejsze zadłużenie publiczne we wspólnocie i największy przyrost gospodarczy. Oczywiście są też w tym kraju zjawiska negatywne, bo nie ma miejsc idealnych. Ale estońskie pozytywy przeważają zdecydowanie.
A teraz czytam, że Estonia dostała zaproszenie o MEA, bo jest największym na świecie producentem łupków bitumicznych (70 proc. globalnego wydobycia). Czyli gdy my spieramy się o gaz łupkowy, Estończycy od dawna wykorzystują swoje łupki do produkcji energii. Kraj ma dwie największe w Europie elektrownie opalane łupkami.