Tydzień temu Międzynarodowy Fundusz Walutowy podniósł prognozy rozwoju gospodarki światowej. Głównym powodem korekty w górę były lepsze od spodziewanych wyniki gospodarki amerykańskiej.
I to właśnie Stany Zjednoczone mają pociągnąć teraz gospodarkę całego świata. Tyle że szefowa MFW Christine Lagarde podkreśliła stanowczo: taka perspektywa będzie możliwa, jeżeli USA nie zdecydują się na wycofanie z polityki luzowania ilościowego (QE).
Na siłę gospodarki amerykańskiej wskazywały wzrost produkcji i powrót do USA miejsc pracy z krajów o taniej sile roboczej, między innymi z Chin. I do końca ubiegłego roku wydawało się, że wszystko idzie tak, jak miało iść. Ostatni kwartał 2013 r. gospodarka USA zakończyła 3,7-proc. wzrostem PKB, za cały rok ma to być 2,9 proc. Wskazywano także na pozytywną sytuację na rynku nieruchomości, spadające bezrobocie czy poprawę kondycji banków.
Nie brak jednak mniejszych optymistów, którzy sądzili, że to wszystko jest zbyt piękne, by mogło być prawdziwe. Bo może np. zdarzyć się sytuacja podobna jak październiku 2013 r., kiedy znów dojdzie do spięcia między demokratami i republikanami w kwestii podwyższenia pułapu zadłużenia, pata budżetowego i wstrzymania finansowania rządu federalnego.
Tymczasem, mimo ostrzeżeń MFW i ekonomistów, odchodzący prezes Rezerwy Federalnej Ben Bernanke zaczął zwijać QE, dwukrotnie zmniejszając po 10 mld dolarów miesięczne zakupy obligacji (do 65 mld dol.). Było oczywiste, że tak gwałtowna zmiana polityki pieniężnej natychmiast da sygnał krajom rozwijającym się, że koniec z łatwym pieniądzem, którego tak bardzo potrzebują. Jako pierwsze poczuły to Indie, Argentyna, Turcja i RPA, gdzie kondycja gospodarki jest w ogromnym stopniu uzależniona od napływu kapitału z zewnątrz, chociażby w celu sfinansowania deficytów na rachunku bieżącym. To dlatego właśnie w ostatnich dniach doszło do prawdziwego załamania kursów walut krajów zaliczanych do rynków wschodzących. Oberwało się przy okazji także polskiemu złotemu, który w ostatnich dniach znacząco się osłabił.