Przez lata niewiele w tym schemacie się zmieniło. Lud się bawił, panujący rozrzucali pieniądze, a miasta organizujące igrzyska pozostawały z długami i nie bardzo potrzebnymi im arenami.
Pierwszym szokiem były koszty igrzysk w Londynie. Wydano na nie 15 mld dolarów, trzykrotnie więcej niż na poprzednią olimpiadę i dwukrotnie więcej, niż planowano. Ale okazuje się, że to prawie nic w porównaniu z wydatkami Rosji na igrzyska zimowe, które zwykle są co najmniej dwukrotnie tańsze niż letnie. Soczi kosztuje 60 mld dolarów, czyli równowartość 15 proc. budżetu Rosji albo dwukrotność ubiegłorocznego deficytu. Nawet jak na kraj przywykły do wznoszenia potiomkinowskich wiosek (tym razem olimpijskich) są to koszty ogromne. Można podejrzewać, że w ich następstwie zabraknie już denarów do rozrzucania.
Bent Flyvbjerg i Allison Stewart w opracowaniu „Olympic Proportions: Cost and Cost Overrun at the Olympics 1960–2012" opisali trwałe tendencje wzrostu kosztów i coraz większego przekraczania preliminarzy przez kraje organizujące olimpiady. W Rosji na ogólnoświatową tendencję nałożyła się oczywiście chęć uzyskania efektu propagandowego i zademonstrowania mocarstwowości. Nie jest to zjawisko całkiem nowe. Złośliwi przypominają Berlin 1936 r. czy Pekin 2008 r. (te igrzyska były jedenastokrotnie tańsze niż Soczi 2014 r. i zmieściły się w kosztorysie; nie wiem tylko, czy Chiny mają takich dobrych ekonomistów-planistów, czy tak wspaniały urząd statystyczny).
Liczenie na efekty polityczne prawdopodobnie stanie się stałym fragmentem gry. Bez tego igrzyska byłyby skazane na fiasko finansowe. Po pierwsze skala imprezy mierzona liczbą uczestników ciągle rośnie (letnie: 1960 r. – 5,5 tys., 2012 r. – 10,9 tys.; zimowe: 1960 r. – 655 osób, 2014 r. – 3 tys.). Przybywa też konkurencji (letnie: 1960 r. – 150, 2012 r. – 305; zimowe: 1960 r. – 34, 2014 r. – 98). Na dodatek konkurencje te są coraz bardziej dziwaczne i niedostępne dla zwykłego człowieka, co sprawia, że nie przynoszą żadnych korzyści zewnętrznych.
W tej postaci koszty olimpiady są nie do udźwignięcia przez żadne miasto (a to ono jest formalnym organizatorem), o czym przekonały się Montreal, Turyn i Vancouver. Co więcej, są one zbyt duże także dla średnio rozwiniętych państw. Deficyt spowodowany igrzyskami w 2004 r. stał się początkiem greckiej pułapki zadłużenia. Pozostaje zatem tylko państwowa pokazucha. I w ten model wpiszą się zapewne następne imprezy w Brazylii i Korei.