I to mimo formalnego zamrożenia wynagrodzeń w związku ze spowodowaną kryzysem trudna sytuacja finansów państwa. Doszło już do tego, że przeciętne wynagrodzeni e w sferze budżetowej jest wyższe niż w firmach.
To sytuacja dziwna i niepokojąca, bo w końcu płace budżetówki finansują ci, którzy płacą podatki pracując w realnej gospodarce. Rozgoryczenie tych ostatnich może być tym większe, są oni w znacznie większym stopniu narażeni na ryzyko utraty pracy niż np. nauczyciele, którzy będąc chronieni Kartą nauczyciela o realiach rynku pracy nie mają bladego pojęcia. Ale dużo stabilniejsze warunki zatrudnienia niż w sektorze prywatnym mają też inne grupy pracowników budżetówki.
Doszło więc do tego, że urzędnicza posada jest znacznie atrakcyjniejsza niż większość innych rodzajów działalności. Sytuacja w Polsce coraz bardziej przypomina więc to, co działo się przed kryzysem w Grecji, gdzie m.in. wydatki na przerośniętą i przepłacaną biurokrację zrujnowały finanse państwa. To oczywiście nie jest wina ludzi zatrudnionych w budżetówce tylko polityków, którzy taki system rozwijają i czerpią z tego różne profity.
A jeśli do posad państwowych doliczyć jeszcze etaty w formalnie prywatnych, ale kontrolowanych przez państwo wielkich firmach energetycznych, wydobywczych itp., to grupa ludzi dostatnio żyjących w Polsce dzięki decyzjom polityków robi się znacznie większa. Taki „kapitalizm polityczny" to jednak strategia na krótką metę, bo wolny rynek prędzej czy później przypomni o swoich prawach. Wtedy cenę za rozpasanie państwa zapłacą i ci, którzy są na jego etatach jak i pracujący w sektorze prywatnym. Tylko politycy dadzą sobie radę, bo oni zawsze potrafią o siebie zadbać.