Tyle tylko, że jest to optymizm mocno na wyrost. Tak wynika z opisywanego już w „Rz" raportu „Barometr sukcesyjny", który przygotowała fundacja Instytut Biznesu Rodzinnego na bazie badania prawie 3 tys. polskich studentów – dzieci właścicieli rodzinnych firm.

Tylko 7,2 proc. z nich stwierdziło, że chciałoby zaraz po studiach zostać sukcesorem, a w perspektywie kolejnych pięciu lat jeszcze mniej, bo zaledwie 6,3 proc. ( w handlu 6 proc.). Problemem nie jest brak przedsiębiorczości młodych ludzi, bo niemal co drugi z nich ma w planach bycie właścicielem firmy. O co więc chodzi? Niektórzy twierdzą, że to lata PRL zabiły w nas potrzebę budowania wielopokoleniowych biznesów z tradycjami, które są siłą gospodarki Niemiec czy Włoch. Tyle tylko, że nawet w Niemczech coraz częściej mówi się o problemie „osieroconych firm", które nie mają sukcesorów.

Tempo rynkowych zmian, nowe technologie sprawiły, że wielu młodych, przedsiębiorczych Polaków (i nie tylko Polaków) dużo bardziej kusi internetowy startup niż rodzinny zakład albo sklepik. Warto pamiętać, że wiele familijnych hurtowni i sklepów powstało po 1989 r. z potrzeby zapewnienia sobie i rodzinie bytu po utracie pracy. Bez wizji i planów rozwoju. Wiele tych biznesów mimo upływu lat pozostało na tym samym etapie albo straciło rynek na rzecz  dyskontów i hipermarketów, a dziś często nawet nie ma amatorów na ich kupno.

Trudno się dziwić, że młode pokolenie nie ma ochoty iść w ślady rodziców i pracować po kilkanaście godzin dziennie, by zarobić na utrzymanie. Szczególnie gdy są dobrze wykształceni, mają duże ambicje i racjonalnie oceniają niewielkie szanse rozwoju rodzinnego biznesu. Odkładają więc na bok sentymenty i szukają swojej szansy tam, gdzie mogą zrobić i zarobić więcej.