Podobno deflacja jest gorsza od inflacji. Gdy na rynku jest zbyt mało pieniędzy, zbyt niski jest popyt i producenci mają kłopot ze sprzedażą towarów, co zmusza ich do obniżania cen i ograniczania produkcji. A jak sprzedają towary po obniżonych cenach, ponoszą stratę, którą usiłują sobie zrekompensować, redukując koszty – m.in. poprzez obniżenie płac albo zmniejszenie zatrudnienia – co oznacza dalsze ograniczenie popytu.
Ale czy widział ktoś obniżanie zarobków pracowników we współczesnym świecie? Co najwyżej może się udać pracodawcom obronić przed ich podwyższaniem. ?A jak jest inflacja – pracownicy tracą od razu. To co jest gorsze z ich punktu widzenia? Inflacja czy deflacja?
Skoro jednak zakłada się, że to „popyt napędza podaż", trzeba ludzi straszyć, że ich pieniądze będą traciły na wartości (inflacja) – wówczas będą szybciej je wydawali. ?I odwrotnie – gdy ludzie oczekują spadku cen, to się powstrzymują z zakupami, no i nie generują „ożywczego" popytu. A jak mamy do czynienia ze spadkiem cen, który wynika z postępu technicznego czy obniżki kosztów produkcji? To też źle?
I kto się powstrzyma z zakupem chleba, bo może za kilka miesięcy będzie tańszy? Możemy się wstrzymać z zakupem telewizora. Ale jak się komuś telewizor popsuł, to się nie powstrzyma. A skoro działa, to może dobrze, że nie wyda pieniędzy? Bo z ekonomicznego punktu widzenia od wydawania staje się biedniejszy, a nie bogatszy. Może zwiększa się mu poczucie szczęścia, jak ma nowy telewizor – ale nie bogactwo.
Owszem, deflacja jest dla kogoś szkodliwa. Dla... banków centralnych i ministrów finansów. Deflacja powoduje wzrost realnego oprocentowania długu publicznego i uniemożliwia „pobudzanie" gospodarki od strony popytowej dzięki wydawaniu pożyczonych pieniędzy. Przy inflacji banki centralne osiągają zyski ze zwykłej jego emisji. Przy deflacji ilość potrzebnego pieniądza nie rośnie albo nawet się zmniejsza – no i łatwego zysku nie ma. Choćby był to tylko zysk papierowy.