Wystarczy spojrzeć wstecz i zaobserwować, co działo się z wpływami budżetowymi, gdy politycy próbowali majstrować przy podatkach – wpływy momentalnie topniały.
Nie znaczy to, że mniej kupowaliśmy, spożywaliśmy czy pracowaliśmy. W okresie spowolnienia, gdy firmy musiały obniżać koszty i szykowały się zwolnienia, pierwsze, co zaproponowano pracownikom, to przejście na samozatrudnienie albo zgoda na gorsze warunki zatrudnienia. Liczba pracowników pozostawała taka sama, ale pracodawcę mniej kosztowała niż wcześniej. Pogorszyło się za to, i to czasami bardzo, pracownikom.
Państwo też dostało mniej z podatków, ale nie zrobiło też nic, aby było inaczej. Nie pochyliło się nad kosztami pracy, nie zaproponowało rozwiązań, które każdej ze stron pomogłyby w miarę bezboleśnie przetrwać gorszy okres.
W przypadku alkoholu jest tak samo – wzrost akcyzy spowodował wzrost ceny, nie każdego więc stać na wyskokowy trunek, ale to nie znaczy, że przestaje pić. Sięga po piwo, własnoręcznie wykonane nalewki albo, co gorsza, podróbki. Wydaje może mniej, ale czasami na gorszy jakościowo towar. Skutek jest taki, że tracą producenci uczciwie odprowadzający podatki, traci budżet państwa, bo mniejsza sprzedaż przekłada się na mniejsze zyski z podatków.
Ręce zaciera za to szara strefa, która rośnie jak na drożdżach dzięki chałupniczej produkcji i przemytowi. Rynek nie znosi próżni i jeśli w jednym kanale ktoś rzuci kłody pod nogi, od razu uruchamia się inny – może mniej wygodny, ale za to zyskowny. Tyle tylko że z takich zysków budżet się nie naje.