Uziemione z braku części myśliwce, niesprawne czołgi i transportery, niegotowe do akcji dywizje, niedostateczne finansowanie, obawy polityków przed działaniami, które uczyniłyby z Bundeswehry bardziej sprawne narzędzie „prowadzenia polityki za pomocą innych środków" (jak to dwa wieki temu określał Clausewitz), albo po prostu wsparcia w potrzebie sojuszników (jak to definiuje dziś NATO).
Wszystko to powoduje, że – parafrazując znane słowa Radosława Sikorskiego – po raz pierwszy w historii polski Sztab Generalny nie boi się tego, że armia potężnego sąsiada z Zachodu może być zbyt aktywna, ale tego, czy w ogóle stać ją na jakąś aktywność. Zwłaszcza że armii naszego wielkiego sąsiada ze Wschodu można zarzucić dziś wiele, ale nie brak aktywności.
Obecny stan niemieckiej armii ma oczywiście uzasadnienie ekonomiczne. Po upadku komunizmu kraje zachodnie z radością skorzystały z „pokojowej dywidendy", wyraźnie redukując odsetek PKB przeznaczany na obronność. W Europie Zachodniej spadł on w porównaniu z końcem lat 80. o połowę, w USA o jedną trzecią (początkowo i tam spadł o połowę, został jednak na nowo zwiększony w wyniku wojny z terroryzmem).
„Pokojowa dywidenda" oznaczała, że więcej wytwarzanych w gospodarce dóbr można było poświęcić na konsumpcję i cywilne inwestycje; dodatkowo, stanowiła odciążenie dla finansów publicznych. Tą właśnie drogą poszły Niemcy, redukując budżet obronny z 2,6 do 1,3 proc. PKB (Polska wydaje dziś na obronę niemal 2 proc., USA 3,8 proc., a Rosja 4,2 proc. swego PKB).
W przypadku Niemiec cała rzecz jest jednak bardziej skomplikowana – i nie ogranicza się do pieniędzy. USA, Rosja czy W. Brytania dokonały wprawdzie znacznego ograniczenia wydatków, ale wprowadziły przy tym zmiany czyniące z armii sprawniejsze narzędzie: zmniejszyły radykalnie liczbę żołnierzy, sprofesjonalizowały siły zbrojne, zainwestowały w nowe technologie odpowiadające współczesnym potrzebom. Niemcy – z powodów historycznych – nie były na to gotowe. Po wiekach złych doświadczeń demokratyczni politycy niemieccy za żadne skarby nie chcieli tworzyć z Bundeswehry profesjonalnego narzędzia wojny. Woleli pozostawić liczną armię z poboru, wzdragającą się przed jakimkolwiek zaangażowaniem w konflikty zbrojne (nawet w roli sił pokojowych).