Każdy tekst  na temat producentów AGD wywołuje lawinę komentarzy, iż mamy tylko montownie, które w zasadzie nie wnoszą niczego do gospodarki kraju, a powstają u nas z powodu niskich kosztów pracy. Nikt jednak się nie zastanawia, gdzie pracowałyby tysiące osób zatrudnianych przez Indesit, Electrolux czy Bosch, gdyby zakłady tych firm powstały gdzie indziej.

Symbolem inwestycji zagranicznych są wciąż wielkie fabryki. Pod względem zaangażowanego kapitału nadal tak jest – to motoryzacja wydała w ostatnim roku najwięcej. Ale zmiany widać, zwłaszcza jeśli chodzi o liczbę centrów usług wspólnych. W takich miejscach prowadzona jest zwykle księgowość, ale powstały też ośrodki informatyczne czy marketingowe dla koncernów z całego świata. Pracować może w nich już nawet pół miliona osób – głównie młodych, z wyższym wykształceniem, często jest to ich pierwsza praca po studiach.

Też są krytykowane, bo „nic nie wnoszą, mało płacą i w każdej chwili mogą zniknąć". Na razie nie widać, żeby znikały, wręcz przeciwnie – ich liczba rośnie i, co najważniejsze, „obsługują" coraz bardziej specjalistyczne potrzeby. Dlatego dla takich centrów trudno szybko znaleźć siedzibę i załogę poza Polską.

Coraz więcej firm lokuje u nas piony badań i rozwoju. Zazwyczaj zaczynają od kilku pracowników, a pracujące w nich osoby przygotowują nowe rozwiązania, które często wprowadzane są na całym świecie. To największa zmiana i bardzo optymistyczny prognostyk na przyszłość. Mało się o tym mówi, bo i po co – wygodniej narzekać. Niewiele firm mających tego typu ośrodki może liczyć na taki rozgłos jak Google – start projektu Campus w Warszawie ogłosili prezes Eric Schmidt z premierem Donaldem Tuskiem.