Szef najważniejszej unijnej instytucji nie uczestniczył w Berlinie w tajnych nocnych rozmowach o Grecji. Prawdopodobnie nie był nawet zainteresowany. Od tygodni unika zajmowania się tym tematem i nie chciał organizować specjalnych szczytów strefy euro.
Dopóki jednak wytłumaczeniem była chęć nieeskalowania problemu i pozostawienia go na poziomie ministerialnym (eurogrupy), było to jeszcze zrozumiałe. Z chwilą jednak, gdy temat staje się polityczny i w spotkaniu biorą udział najważniejsze osoby w Unii, brak Tuska rzuca się w oczy.
Z pewnością zapytany o to były polski premier udzieliłby wypróbowanych wcześniej odpowiedzi: że na bieżąco się konsultuje, że rozmawiał z Merkel przed spotkaniem, że następnego dnia zjadł lunch z Junckerem, który ze wszystkiego zdał mu relację, wreszcie, że w weekend będzie się widział ze światowymi przywódcami, w tym Merkel i Hollande'em, na szczycie G7 w bawarskim Elmau. Czyli o wszystkim wie i nic bez niego się nie dzieje.
Nie ma nic niewłaściwego w tym, że kluczowe rozmowy na temat Grecji odbywają się w wąskim gronie, gdzie z 18 państw strefy euro obecne są tylko dwa największe, czyli Francja i Niemcy. Do tego wszyscy się już przyzwyczaili. Dopóki nie zapadają tam ostateczne decyzje i dopóki w spotkaniach biorą udział unijne instytucje, wszystko jest w miarę w porządku.
Tym razem jednak tak się nie stało. Byli co prawda szefowie Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Europejskiego Banku Centralnego, ale oni po prostu bronili własnych wierzycielskich interesów. Owszem, na spotkaniu był też Jean-Claude Juncker, szef Komisji Europejskiej, która uczestniczy w negocjacjach na poziomie technicznym.