To chyba jedna z najbardziej znanych definicji wolności, pojęcia, które w naszym kraju zajmuje najwyższe miejsca w rankingach wartości. Jeśli także polscy internauci ją znają, to – jak pokazują badania – nijak wiedza ta nie przekłada się na ich zachowania.

45 proc. badanych tłumaczy, że nie chce za filmy płacić, a 61 proc., że ściąga z nielegalnych źródeł na własny komputer filmy, seriale czy programy telewizyjne, aby nie oglądać reklam (czyli aby nie płacić, choć w innej formule).

Gdy słucham takich wyjaśnień, najpierw cisną mi się na usta niecenzuralne słowa. Po chwili przypominam sobie, jak ponuro wygląda moje osiedlowe podwórko, jak nie myśląc o innych, parkuje swój samochód sąsiad, jak często słychać, że podatki są „be", i że znalazł się kolejny sposób na ich niepłacenie, jak niskie są wpływy z abonamentu RTV i jak niewielkie zaufanie mamy do rządu.

Słowem, jak puste są „poczucie wspólnoty", „odpowiedzialności" i „wspólnych interesów" w naszym pięknym kraju. W internecie, który rozwinął skrzydła z pragnienia wolności, jak w soczewce zjawiska te nasilają się. Rozwiązania na horyzoncie brak, choć trzeba docenić takie inicjatywy jak ta Telewizji Polskiej, która dla płacących abonament RTV ma prezent – darmowy dostęp do biblioteki TVP.

Ogólnie jednak trudno wierzyć w siłę takich prób wymiany, a tym bardziej zwykłej perswazji. Tak długo, jak dostępne będą pirackie treści, tak długo będą miały czytelników i widzów, świadomie lub nie, łamiących prawo. Z drugiej strony, mało prawdopodobne jest też, aby skutecznie narzucić operatorom dostarczającym internet rolę strażników moralności użytkowników i organizatorów życia wirtualnego. No chyba że ktoś im za to sowicie zapłaci. Wtedy napis „brak dostępu" na ekranie laptopu niekoniecznie będzie sygnałem, że sieć padła, a częściej znakiem, że naruszyliśmy granice czyjejś wolności.