Przede wszystkim jednak trzeba przypomnieć, że nasze metody szacowania bezrobocia są mocno ułomne. W tej kategorii mieszczą się Polacy, którzy albo nie chcą pracować, albo są zatrudnieni na czarno. Z tego wniosek, że w rzeczywistości sytuacja jest lepsza, niż wskazywałyby na to oficjalne dane. Mit, że co dziesiąty Polak poszukuje pracy, to śpiewka populistycznych polityków i efekt starych metod statystycznych.
Prawdziwa sytuacja w wielkich centrach polskiej gospodarki (Śląsk, Warszawa czy Poznań) jest tak dobra, że trudno tam znaleźć słabo opłacanych pracowników do nowych fabryk. To hamuje rozwój. Trzeba więc skończyć z marzeniami o budowie wielkich zakładów, w których tysiące ludzi będą pracować solidnie jak w Niemczech za minimalną płacę.
Jesteśmy zatem świadkami końca epoki, gdy ściągano dużych zagranicznych inwestorów, wabiąc ich niskimi kosztami płacowymi. Już teraz na zachodzie kraju są firmy, które codziennie przywożą sobie pracowników z miejsc odległych o kilkadziesiąt kilometrów. Nadszedł czas, gdy będziemy musieli wabić zagranicznych inwestorów nie niskimi płacami, ale np. jakością kadr.
Niestety, obok wspomnianych centrów gospodarczych w lepiej rozwiniętych zachodnich regionach mamy ciągle Polskę B, która niekoniecznie leży na wschodzie. Wystarczy zauważyć prawie dwuipółkrotną różnicę w bezrobociu między Wielkopolską a województwem warmińsko- -mazurskim. Z brakiem pracy musimy więc walczyć nie w całym kraju, ale w wybranych regionach.
Szybko spadające bezrobocie jest jeszcze jednym argumentem, by nie przejmować się dziwnymi pomysłami polityków (również tych z NBP) proponujących administracyjne wymuszanie podnoszenia płac. Tam, gdzie łatwo o pracę, pensje będą rosły same (i dziś już tak się dzieje).