Niezależnie od tego, czy tąpnięcie jest skutkiem 20. stopnia zasilania i wyłączeń prądu czy sygnałem negatywnych procesów zwiastowanych przez słabnącą w lipcu dynamikę sprzedaży detalicznej, powinniśmy je odczytać jako poważne ostrzeżenie. Zwłaszcza dla polityków, którzy uważają, że jako „zielona wyspa" jesteśmy skazani na szybki rozwój i gospodarka zniesie wszystko, bez względu na to, co w gorączce wyborczej obiecają, a potem wprowadzą w życie.

PMI jest ważny, bo pokazuje zmiany trendu na długo przed tym, nim wyłapią je statystycy: menedżerowie z kilkuset firm reprezentatywnych dla gospodarki odpowiadają, czy zwiększyli sprzedaż, zatrudnienie, zapasy itd. Po przeliczeniu powstaje wskaźnik pokazujący, czy w przemyśle przeważają firmy odczuwające rosnącą czy słabnącą koniunkturę. W przypadku PMI wzrost od spadku oddziela 50 punktów.

Na razie jeszcze jesteśmy po jasnej stronie mocy, ale tylko o włos powyżej krytycznych 50 punktów. A to oznacza, że możemy pożegnać się z marzeniem o przyspieszeniu wzrostu PKB. Zwłaszcza że dzieją się rzeczy, które każą przedsiębiorcom zachować ostrożność. Uprawiane przez wszystkie partie harce wokół kredytów frankowych już biją w banki. Podatek bankowy, forsowany przez PiS, może przynieść powtórkę z Węgier, gdzie spowodował zmniejszenie dostępu do kredytów. Rośnie presja płacowa podgrzewana przez lewicę i prawicę. Nauczyciele już zażądali podwyżek, które będą miną podłożoną pod budżet państwa i budżety samorządów. Frontalny atak na tzw. śmieciówki tworzy zaś klimat przygotowujący przykręcenie śruby na elastycznym rynku pracy, który jest jednym z głównych atutów naszej gospodarki.

Wszystko to dzieje się w poczuciu omnipotencji państwa, które lepiej od rynku podzieli, zadba, przypilnuje. To samo poczucie każe państwu zarządzać energetycznymi gigantami. Lecz nie uchroniło ono Polski przed wyłączeniami prądu. Oby 20. stopień zasilania – czy, jak mówią złośliwi, bezsilności – z biegiem czasu nie rozlał się na inne branże gospodarki.