Człowieka, któremu w znacznym stopniu podlegać będą ministerstwa mające wpływ na realizację strategicznych planów rozwojowych kraju. I który będzie odtąd, na dobre i na złe, dawać polityce gospodarczej swoją twarz i nazwisko.
Urząd dyktatora wymyślono w starożytnej republice rzymskiej z myślą o sytuacjach nadzwyczajnych. Wiązało się to wówczas z najbardziej dramatycznymi wojnami, kiedy to – wbrew normalnym republikańskim zasadom podziału zadań i odpowiedzialności – trzeba było oddać wszystkie siły pod rozkazy jednego człowieka. Pomysł, by nie rezygnując z zasad demokracji, czasowo dawać do ręki wybranym urzędnikom niezwykłą władzę i zwierzchność, jest praktykowany do dziś (w USA takiego dyktatora slangowo nazywa się carem).
My, w Polsce, też mieliśmy już do czynienia z gospodarczą dyktaturą. Sprawował ją faktycznie w latach 1989–1990 Leszek Balcerowicz. Może nie zagrażał nam najazd Hannibala, ale za to gospodarka się waliła, kraj był bankrutem, a koncepcje reform, które trzeba było natychmiast wprowadzić, by uruchomić wolny rynek – w powijakach. Ówczesny wicepremier wziął na siebie ciężar przeprowadzenia zmian i dał im swoje nazwisko. Gospodarkę rynkową w Polsce udało się zbudować. Ale Polacy do dziś dzielą się na tych, którzy za Balcerowiczem są gotowi skoczyć w ogień, i tych, którzy nazywają go największym szkodnikiem.
Jak będziemy wspominać za 25 lat nazwisko Mateusza Morawieckiego? No cóż, zobaczymy. Będzie to zależeć od tego, czy w ogóle uda mu się wprowadzić plan w życie. Czy plan ten zadziała. I czy doprowadzi do takich efektów, które obiecuje wicepremier.
Problem w tym, że między formalną nominacją na „dyktatora" a faktycznym daniem do ręki władzy może być ogromna przepaść. Do tej pory wicepremier pokazywał w całej Polsce swoje słynne 66 slajdów, a jednocześnie inni ministrowie podejmowali działania dokładnie odwrotne od tych, które z nich wynikały. Czy to się teraz zmieni? A jeśli już nawet się zmieni, to czy przy prawdopodobnie niesprzyjających warunkach zewnętrznych i kiepskim klimacie inwestycyjnym uda się przyspieszyć wzrost PKB? Czy państwowi urzędnicy będą umieli efektywnie wydać mityczny bilion złotych? I czy współfinansowane przez państwo drony rzeczywiście wzbiją się w niebo, czy też staną się symbolem kolejnej finansowej katastrofy?