Rz: Na początku tej dekady e-learning wywołał euforię na rynku szkoleń i szkolnictwa wyższego. Potem euforia minęła. Na jakim etapie jesteśmy obecnie?
Marek Hyla: Hasło e-learning nie zawsze budzi pozytywne emocje, co wynika z faktu, że wiele osób ma nie najlepsze doświadczenia z pierwszego okresu jego rozwoju. Widać tutaj prawidłowość, którą firma Gartner określa jako Hype cycle for emerging technologies. Na początku pojawienia się obiecujących innowacji technologicznych mamy falę zainteresowania i rozdmuchanych oczekiwań, którym trudno jest sprostać. Wtedy przychodzi rozczarowanie i spadek zainteresowania. Dopiero potem mamy etap rosnącego wykorzystania i rozwoju nowych rozwiązań. Ten etap widać dzisiaj w przypadku e-learningu, choć na dojrzałych rynkach mówi się raczej o digital learningu z nowymi dziedzinami i rozwiązaniami, jakimi są np. social learning, mobile learning, augmented reality (rozszerzona rzeczywistość) czy grywalizacja.
Czy takie zmiany trendu widać też w Polsce?
Nasz rynek także dojrzewa i przestał traktować e-learning jako rozwiązanie stanowiące konkurencję dla tradycyjnych metod rozwoju. Tak było na początku tej dekady, gdy e-learning i szkolenia tradycyjne uważano za dwa rozwiązania rywalizujące o użytkowników i budżety szkoleniowe. Gdy jednak zaczęliśmy patrzeć na mechanizmy szkoleniowe jako całość, dostrzegliśmy, że oba te rozwiązania dobrze się uzupełniają zgodnie z koncepcją 70-20-10. Według niej nasze kompetencje tylko w 10 proc. są rozwijane w oparciu o sformalizowane nauczanie w szkole, na studiach czy na tradycyjnych kursach. Więcej, bo 20 proc., zapewnia interakcja, dzielenie się wiedzą z innymi ludźmi, a najwięcej, 70 proc., daje własne doświadczenie, nauka na projektach. W tej nauce można też wykorzystać mechanizmy digital learning, np. grywalizację czy wirtualne symulacje, które umożliwiają naukę poprzez działanie.
Jednak mimo tych możliwości e-learning nadal często polega na „przeklikiwaniu" slajdów z prezentacją...