Potrzeba nam więcej Europy

Zbliżający się jubileusz 60-lecia UE powinien stać się impulsem do przeciwstawienia się nowej antyeuropejskiej poprawności politycznej – pisze poseł do Parlamentu Europejskiego.

Publikacja: 22.03.2017 18:09

Potrzeba nam więcej Europy

Foto: Fotorzepa, Piotr Wittman

Zbliża się 60. rocznica podpisania traktatów rzymskich, które stały się podwalinami Unii Europejskiej. Ale nastroje w Europie nie są jubileuszowe. Zamiast przygotowań do radosnego świętowania, panuje raczej atmosfera oblężenia, a politycy europejscy są pełni obaw o przyszłość integracji na naszym kontynencie.

Unia jest powszechnie krytykowana. Spora część opinii publicznej krajów członkowskich, nękanych kryzysami ostatnich lat, głośno demonstruje niezadowolenie z powodu dokonywanych oszczędności budżetowych, obniżenia poziomu bezpieczeństwa socjalnego i napływu imigrantów. Globalizacja i konkurencja ze strony nowych państw uprzemysłowionych wymuszają dostosowania, które rodzą niepewność i podważają poczucie ekonomicznej stabilizacji.

Nowa poprawność polityczna

Ofiarą presji konkurencyjnej padają głównie sektory tradycyjne, w których wynagrodzenia nie rosną, a liczba miejsc pracy maleje. Brak niezbędnych reform strukturalnych nie pozwala na przełamanie tych tendencji. Krajowi politycy, broniąc się przed zarzutami o nieudolność, zwalają winę na Unię Europejską. Niewiele im to zresztą pomaga, bo partie populistyczne i tak wrzucają do jednego wora zarówno europejskich biurokratów jak i krajowe elity, nawołując do antyestablishmentowej „kontrrewolucji", której celem ma być uniezależnienie się od Brukseli i „odzyskanie" suwerenności.

Wyłania się nowa polityczna poprawność. Kiedyś poparcie dla integracji europejskiej było przejawem nowoczesności i otwartości. Dziś do dobrego tonu należy walenie w Unię i oskarżanie jej o najrozmaitsze – prawdziwe czy urojone – przewiny. I tak prawica krytykuje Brukselę za wtrącanie się w sprawy wewnętrzne poszczególnych państw członkowskich, za politykę klimatyczną, obronę praw kobiet i napływ imigrantów. Lewica z kolei zarzuca Brukseli bezduszny technokratyzm, sprzyjanie korporacjom międzynarodowym i brak społecznej wrażliwości. Nawet partie tradycyjnie proeuropejskie kręcą nosem na metodę wspólnotową i przebąkują o braku demokratycznej legitymacji instytucji europejskich.

Hasłem przewodnim nowej poprawności politycznej jest „Mniej Europy!". Występując pod antyeuropejskim sztandarem, populistyczni prorocy z lewa i z prawa zapowiadają nadejście nowej ery – emancypacji państw narodowych – o czym mają świadczyć wydarzenia ostatnich lat, takie jak wygrana narodowo-konserwatywnych sił politycznych na Węgrzech i w Polsce, decyzja o Brexicie, wzrost poparcia dla partii nacjonalistycznych we Francji, Włoszech, Austrii i Holandii, a także – już poza Europą – wybór Donalda Trumpa na prezydenta USA.

Kto ponosi winę za kryzysy

Mam jednak złą wiadomość dla wyznawców nowej poprawności politycznej. Ich diagnoza jest fundamentalnie fałszywa. To nie Unia Europejska ponosi odpowiedzialność za kryzysy, na które wskazują. Jest wręcz przeciwnie. Winę ponoszą państwa członkowskie, które nie stosowały się do przyjętych wspólnie reguł, często przy tym oszukując i „jadąc na gapę". Gdyby państwa członkowskie przestrzegały przyjętych wspólnie ustaleń, zarówno przepisów prawnych jak i uzgodnień politycznych, kryzysów można byłoby uniknąć, a dzisiejsza Europa byłaby w znacznie lepszej kondycji gospodarczej i politycznej. Nawoływanie do unieważnienia wspólnych reguł i „odzyskania" suwerenności przez poszczególne państwa członkowskie grozi powrotem do narodowych egoizmów, rozpaleniem konfliktów i pogłębieniem chaosu.

Weźmy kryzys uchodźczy, chyba najgoręcej dyskutowany. W ramach UE przyjęto zasady wspólnej polityki wobec imigrantów. Konwencja z Dublina (z późniejszymi nowelizacjami) przewiduje, że państwo członkowskie, które jako pierwsze przyjmuje uchodźcę, ma obowiązek zatrzymać go na swoim terytorium i przeprowadzić pełną procedurę azylową. Jednocześnie porozumienie z Schengen stanowi, że za ochronę granicy zewnętrznej Unii odpowiedzialne są państwa „graniczne". Oba te porozumienia były systematycznie łamane w latach 2014–2016. Państwa „graniczne", takie jak Grecja czy Włochy, nie miały motywacji, aby skutecznie chronić zewnętrzną granicę Unii, ponieważ napływający do nich nielegalnie obywatele państw trzecich nie mieli zamiaru osiedlać się w tych krajach, lecz kierowali się bezpośrednio do innych państw członkowskich, głównie Niemiec. Z kolei rząd niemiecki, wbrew porozumieniom dublińskim, wręcz zachęcał do przyjazdu do Niemiec nie tylko potencjalnych uchodźców, ale i migrantów ekonomicznych, deklarując gotowość przyjęcia wszystkich chętnych. Beztroska Włochów i Greków, w połączeniu z niemiecką polityką „otwartych drzwi" doprowadziły w efekcie do potężnego kryzysu. Ale jego prawdziwą przyczyną były niezgodne z ustalonymi zasadami decyzje niektórych państw członkowskich, a nie polityka Unii.

Krajowe łamanie reguł

Podobnie było z kryzysem zadłużenia. W UE już w 1997 r. przyjęto reguły fiskalne, nakładające na państwa członkowskie obowiązek utrzymywania w ryzach deficytu budżetowego i długu publicznego. Jednak niektóre państwa systematycznie naruszały te reguły, zadłużając się ponad limit. W efekcie, gdy koniunktura światowa pogorszyła się w latach 2008–2009, Grecja, Portugalia i Irlandia (a do pewnego stopnia Włochy i Hiszpania) wpadły w pułapkę długu i zmuszone były prosić pozostałe państwa strefy euro o pomoc finansową. Została ona udzielona pod warunkiem niezbędnych oszczędności w wydatkach publicznych i przeprowadzenia niepopularnych, ale koniecznych reform strukturalnych. Wywołało to – co zrozumiałe – niezadowolenie społeczne w tych krajach.

Ratując się przed gniewem wyborców, politycy w tych krajach wskazywali oskarżycielsko palcem na Brukselę. Ale przecież to nie Unia kazała zadłużać się rządom tych krajów. Prawdziwą przyczyną głębokiego kryzysu była nieodpowiedzialna polityka nadmiernych wydatków budżetowych (głównie na cele socjalne), finansowanych długiem.

Za mało współpracy

Krytykuje się też Unię za brak dynamizmu gospodarczego, niską innowacyjność, wolne tempo wzrostu i duże bezrobocie, zwłaszcza wśród młodych. Wskazuje się, że zwłaszcza na tle USA Europa wypada blado. W tym kontekście ulubionym celem ataków populistów i eurosceptyków jest wspólna waluta europejska. Jednak to nie euro jest przyczyną strukturalnych słabości Europy. Są one skutkiem wieloletnich zaniedbań we wdrażaniu reform, które pozwoliłyby stawić czoło takim wyzwaniom, jak globalizacja, rewolucja technologiczna czy starzenie się społeczeństw. Potrzebne są działania na rzecz wzrostu mobilności i kreatywności pracowników, podniesienia poziomu wykształcenia i aktywności zawodowej społeczeństw europejskich, rozwoju nowoczesnych technologii i podniesienia konkurencyjności, poprawy warunków inwestowania i otoczenia biznesowego.

Wszystkie te rekomendacje znalazły się w takich unijnych dokumentach programowych, jak „Strategia lizbońska" z 2000 r. i „Europa 2020" z 2010 r. Tyle tylko, że te ustalenia praktycznie nie były realizowane. Powód? Sprawę zawaliły państwa członkowskie, które ociągały się z wdrażaniem reform w obawie przed społecznym niezadowoleniem. UE niewiele mogła w tej sytuacji zrobić, ponieważ nie ma w tych obszarach praktycznie żadnych kompetencji decyzyjnych. Instytucje europejskie mogą zachęcać i koordynować działania państw członkowskich, ale zmiany prawa w takich obszarach jak rynek pracy, edukacja, badania naukowe i rozwój czy polityka rodzinna i społeczna należą wyłącznie do kompetencji państw narodowych.

Te z nich, które podjęły niezbędne reformy, jak Niemcy, Holandia czy kraje skandynawskie, rozwijają się szybciej i dają sobie radę w zderzeniu z globalną konkurencją. Pozostałe, w tym kraje europejskiego południa, borykają się z kryzysami.

Można wymienić wiele innych dziedzin, w których brak współpracy na poziomie unijnym nie pozwala na osiąganie określonych celów, np. zwalczanie terroryzmu w Unii byłoby skuteczniejsze, gdyby służby specjalne państw członkowskich bliżej współpracowały i dzieliły się informacjami, tak jak przewidują to zasady przyjęte w ramach wspólnej polityki wymiaru sprawiedliwości i spraw wewnętrznych. W zakresie zaopatrzenia w energię Unia byłaby w stanie zapewnić większe bezpieczeństwo i niższe ceny dostaw gazu, gdyby negocjacje z Gazpromem prowadziła w imieniu całej UE Komisja Europejska, a nie państwa członkowskie. Podobnie Europa byłaby silniejszym graczem na arenie międzynarodowej, gdyby państwa członkowskie lepiej koordynowały swoją politykę zagraniczną. Wreszcie, Europa byłaby bezpieczniejsza, gdyby państwa członkowskie zdecydowały się na utworzenie rzeczywistej europejskiej wspólnoty obronnej, zgodnie z zapisami traktatu o UE.

Zbliżający się jubileusz 60-lecia Unii Europejskiej (wcześniej Wspólnot Europejskich) jest okazją do przypomnienia dokonań integracji. Trzeba o nich mówić, bo dla młodszych pokoleń utrzymanie pokoju, jednolity rynek i otwarte granice na naszym kontynencie stały się czymś tak oczywistym, że niewartym uwagi. Ale nadchodzący jubileusz powinien też stać się impulsem do przeciwstawienia się nowej antyeuropejskiej politycznej poprawności.

Populistyczne ataki na Unię skłoniły Brytyjczyków do podjęcia decyzji o Brexicie, ewidentnie sprzecznej z narodowym interesem ich kraju. I są kompletnie niezrozumiałe w Polsce, która na rozluźnieniu więzów europejskich może tylko stracić. Trzeba powiedzieć wprost, że ta nowa moda, wyrastająca z fałszywych przesłanek i koniunkturalnych interesów politycznych, zagraża naszemu bezpieczeństwu. W obliczu polityki agresywnej Rosji, rosnących w potęgę Chin, ciągłych zagrożeń na Bliskim Wschodzie i niepewności co do przywództwa USA wzmocnienie współpracy na naszym kontynencie staje się szczególnie ważne. Dlatego potrzebujemy więcej, a nie mniej Europy.

Autor jest ekonomistą, w 2014 r. został posłem do Parlamentu Europejskiego (z listy PO), gdzie zasiada w Komisji ds. Gospodarczych i Monetarnych (ECON). Od 2011 r. był posłem na Sejm, szefem sejmowej Komisji Finansów Publicznych. W latach 1995–1997 minister spraw zagranicznych, a w okresie 1998–2004 członek Rady Polityki Pieniężnej

Zbliża się 60. rocznica podpisania traktatów rzymskich, które stały się podwalinami Unii Europejskiej. Ale nastroje w Europie nie są jubileuszowe. Zamiast przygotowań do radosnego świętowania, panuje raczej atmosfera oblężenia, a politycy europejscy są pełni obaw o przyszłość integracji na naszym kontynencie.

Unia jest powszechnie krytykowana. Spora część opinii publicznej krajów członkowskich, nękanych kryzysami ostatnich lat, głośno demonstruje niezadowolenie z powodu dokonywanych oszczędności budżetowych, obniżenia poziomu bezpieczeństwa socjalnego i napływu imigrantów. Globalizacja i konkurencja ze strony nowych państw uprzemysłowionych wymuszają dostosowania, które rodzą niepewność i podważają poczucie ekonomicznej stabilizacji.

Pozostało 93% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację