Nawet biskupi powinni się włączyć w debatę konstytucyjną i napisać list do wiernych: „Poznacie prawdę, a prawda uczyni Was wolnymi". Prawda zaś jest taka, że Pan Jezus już więcej chleba i ryb nie rozmnoży, a w ZUS nie ma żadnych pieniędzy. Te, które dziś płacimy, są natychmiast wydawane na emerytury naszych rodziców i dziadków, pensje pracowników ZUS i system komputerowy, który liczy, jaką dostaniemy emeryturę, na którą będą płaciły nasze dzieci i wnuki. Warunek podstawowy jest taki, że trzeba zrobić te dzieci, by one z kolei zrobiły te wnuki. Na opodatkowanie robotów raczej bym nie liczył.
Emerytura jest świadczeniem społecznym, którego wysokość jest uzależniona od wysokości dochodu narodowego i jego podziału między tych, którzy go wytwarzają, a tych, którzy już tego nie robią. Proporcja ta zależy od liczby osób wchodzących na rynek pracy i tych, które przechodzą na emeryturę. Więc tak dla przypomnienia: w 1955 r. urodziło się prawie 400 tys. chłopców, którzy wiek emerytalny osiągną w 2020 r. Ale w 2000 r. chłopców, którzy zaczną pracować w 2020 r., urodziło się raptem 190 tys. Jakie są tego konsekwencje dla rynku pracy i finansów publicznych, a więc i systemu emerytalnego?
Jeśli średnia oczekiwana długość życia wynosi dziś 80 lat, a współczynnik dzietności – 1,3, to według zaproponowanego wzoru wiek emerytalny wyniesie 67 lat [80 - (10 x 1,3)]. Jeśli współczynnik dzietności wzrośnie do 1,5, to wiek emerytalny obniży się i wyniesie 65 – pod warunkiem oczywiście, że nie wzrośnie oczekiwana długość życia. Im więcej osób w wieku produkcyjnym, tym dłużej mogą utrzymywać emerytów. Zapisanie tego w konstytucji utrudni manipulowanie wiekiem emerytalnym w celach wyborczych bez oglądania się na długookresowy interes obywateli, społeczeństwa i państwa. Ale chyba nie o to w tym wszystkim chodzi...
Autor jest adwokatem, profesorem Uczelni Łazarskiego i szefem rady WEI