Na komornicze licytacje trafia coraz więcej mieszkań. – Są to stare i nowe, duże i małe lokale, zadłużone i w spółdzielniach mieszkaniowych, i w bankach – mówi Katarzyna Brzezińska z Grupy Emmerson. – Najniższa cena, za którą można kupić nieruchomość na pierwszej licytacji, to trzy czwarte sumy oszacowania. Na drugiej licytacji jest to dwie trzecie tej sumy.
Co psuje rynek
W listopadzie pod młotek trafi np. 52,5-metrowe, dwupokojowe mieszkanie przy ul. Bogusławskiego na warszawskich Bielanach, wycenione na 310 tys. zł. Cena wywoławcza to 232,5 tys. zł, czyli trzy czwarte kwoty oszacowania.
Licytowana ma być także 28,5-metrowa kawalerka (lokal spółdzielczy własnościowy) przy ul. Włościańskiej w Warszawie. Wartość mieszkania to 181,3 tys. zł. Cena wywoławcza to 136 tys. zł. W Krakowie można powalczyć np. o 32,4-metrową kawalerkę przy ul. Mackiewicza. Lokal został wyceniony na 161,3 tys. zł. Cena wywoławcza w pierwszej licytacji wynosi 121 tys. zł. Przykłady można mnożyć.
232 tys. zł cena wywoławcza 52,5-metrowego mieszkania przy ul. Bogusławskiego w Warszawie. Wartość lokalu: 310 tys. zł
Zdaniem Marka Kiełpikowskiego, szefa bydgoskiej agencji Arenda M. Kiełpikowski, większa liczba mieszkań z licytacji destabilizuje rynek. – Kupujący mieszkania np. od komorników nie wprowadzają się do nich, tylko nimi handlują. Załóżmy, że ktoś chce sprzedać mieszkanie za rynkową cenę 250 tys. zł. W tym samym czasie organizowana jest licytacja podobnego lokalu, który rzeczoznawca wycenił także na ćwierć miliona zł. Cena na licytacji to nie stawka z operatu, ale dwie trzecie kwoty. Komornik sprzedaje więc nieruchomość za 167 tys. zł – tłumaczy Marek Kiełpikowski. – W kolejnym etapie handlarz mieszkaniami kupiony na licytacji lokal remontuje najtańszymi materiałami. Powiedzmy, że wyda 20 tys. zł. Doliczy zysk w wysokości np. 30 tys. zł i wystawi mieszkanie za 217 tys. zł. Jakim sposobem ktoś ma sprzedać podobne mieszkanie za 250 tys. zł, skoro pojawia się tańszy, świeżo po remoncie? – pada pytanie.