Niedawno byłam świadkiem rozmowy między dwiema członkiniami spółdzielni mieszkaniowej. Sąsiadki odpytywały się nawzajem, patrząc na ogłoszenie na drzwiach klatki schodowej, czy w tym roku iść czy nie iść na zebranie do swojej spółdzielni? Czy w ogóle warto tracić czas, bo jaki to ma sens?
– A po co? I tak przegłosują, co chcą. A ja bym chciała, żeby pozamykali te śmietniki i... – tu jedna z kobiet zaczęła wyliczankę, czym „ta spółdzielnia” powinna się zająć.
Nie mówiła: „powinniśmy zadbać, aby...; zagłosujmy za...; zróbmy to...”. Wyrażała jedynie życzenia z nadzieją, że „oni” lub „spółdzielnia” coś wreszcie z tym zrobią... Spółdzielnia, czyli kto?
Trudno zatem uznać, że ta pani czuje się pełnoprawnym członkiem spółdzielni, skoro żyje w przekonaniu, że tylko „oni” decydują, choć sama nie uczestniczy w zebraniach, bo szkoda jej czasu. Skąd takie nastawienie?
Które z kolei pokolenie przestanie być bierne w tak ważnych sprawach, zrozumie, że chodzi o jego jakość życia w bloku, a nie jakieś tam zebranie?