Najtrudniej wyjaśnić szerokiej publiczności rzeczy oczywiste dla stosunkowo wąskiej grupy profesjonalistów. Jak to zrobić, nie nużąc odbiorcy zawodowym żargonem, nie trywializując w dążeniu do uproszczenia, nie sprowadzając istoty do anegdotycznych, ale jednostkowych przykładów, które mają to do siebie, że im bardziej efektowne, tym mniej prawdziwe. Jak w końcu przekazać dane wprawdzie twarde, ale nudne.
Mimo wszystko spróbuję, a rzecz dotyczy ponadrocznych prac Ministerstwa Inwestycji i Rozwoju nad dwiema odrębnymi ustawami o zawodach: architekta i inżyniera budownictwa. Oba zawody są zawodami zaufania publicznego, mają swoje samorządy zawodowe i wynikające z tego prawa i obowiązki. Dodam, że aktualnie ich funkcjonowanie reguluje ustawa – Prawo budowlane oraz jedna, wspólna Ustawa o samorządach zawodowych architektów oraz inżynierów budownictwa. Do roku 2014 współdzieliliśmy tę ostatnią z urbanistami, dopóki ich przy milczeniu architektów nie „zderegulowano".
Skąd więc potrzeba rozdzielenia ustawy? Co takiego zmieniło się w ciągu ostatnich pięciu lat, że jeden akt prawny architektom kojarzy się z kajdanami, a inżynierom z aktem pokrewieństwa?
Gdyby rzecz polegała tylko na „rozszyciu" jednego aktu prawnego, to wystarczyłoby kilka godzin redakcyjnej pracy i introligator. Chodzi o coś więcej. O prawne usankcjonowanie wiodącej roli architektury w procesie budowlanym, o jej prymat nad inżynierią. Czy ma to sens? Czasami tak, a czasami nie, czyli zgodnie z aktualną pragmatyką.
Gdy chodzi o urbanistykę i architekturę budynków, prymat urbanisty i architekta był, jest i pozostanie oczywisty. Inżynierowie różnych specjalności będą tu tzw. branżystami, mimo że współczesne budynki naszpikowane są różnego rodzaju instalacjami, o których jeszcze kilka lat temu nikomu się nie śniło. A będzie ich przybywać, chociażby z powodu dążenia do energooszczędności, wykorzystania odnawialnych źródeł energii itp. Czeka nas inteligentny dom w inteligentnym mieście.