George miał 13 lat, gdy McCartney i Lennon zaprosili go do zespołu The Quarrymen. Musiał żyć z kompleksem „tego trzeciego", najmłodszego w grupie, „cichego Beatlesa". O „Something", wspaniałej balladzie, którą napisał, Frank Sinatra powiedział, że to najpiękniejszy przebój Lennona i McCartneya.
Smutna anegdota obrazuje paradoksy życia w cieniu wielkich kolegów. Z trudem godził się z tym, że na kolejnych płytach zespół wykonywał zaledwie jeden–dwa jego utwory. A przecież grając w 1965 roku na indyjskim instrumencie sitar kompozycję „Norwegian Wood" – zainspirował wielu muzyków do czerpania z kultury Wschodu. Za nim medytacji uczył się cały hipisowski świat.
Z tym większą starannością przygotował pierwszy album po rozpadzie The Beatles. „All Things Must Pass" z 1970 roku to jego opus magnum. Wywołało zazdrość Paula i Johna. Także z dzisiejszej perspektywy jest najlepszym albumem wśród nagrań, jakie eks-Beatlesi stworzyli tuż po rozpadzie zespołu.
Oto okazało się, że Harrison miał gotową muzykę na trzy płyty. Ukazały się zapakowane w specjalny box. Gitarzysta zgromadził gwiazdy obecne i przyszłe. Towarzyszyli mu Eric Clapton, Ringo Starr i młody Phil Collins. Producentem był charyzmatyczny Phil Spector. Płyta zapisała się w pamięci fanów przebojami „My Sweet Lord", „What Is Life", „Wah-Wah" i „Isn't It A Pity". Album kupiło sześć milionów fanów.
Autorytet, jaki zyskał dzięki sukcesowi „All Things Must Pass", sprawił, że Harrison stał się organizatorem pierwszego charytatywnego koncertu w historii rocka. Celem była zbiórka pieniędzy na rzecz ofiar wojny w Bangladeszu. Projekt zakończył się finansową katastrofą, czemu Harrison dał wyraz na płycie „Living in the Material World" piosenką „The Day The World Gets 'Round". Album stał się manifestem hinduskich wartości, m.in. na cześć Kriszny, w piosence „The Lord Loves The One (That Loves The Lord)".