Ustalenia dotyczące tego, kto miałby określać zakres treści niedozwolonych, rejestrować strony, nadzorować skuteczność blokad i ponosić odpowiedzialność za ewentualne pomyłki, zostały odłożone na bliżej nieokreśloną przyszłość. Uczestnikom sporu i obserwatorom zostało ciekawe doświadczenie.

Powstała wśród urzędników rządowych koncepcja skażona była brakiem odniesienia do rozwiązań prawnych funkcjonujących na świecie. Niestety, jasno z nich wynika, że wszystkie poprzednie próby tak szerokiej regulacji w dostępie do treści zakończyły się niepowodzeniem.

Na reakcję internautów nie trzeba było długo czekać. Grupy sprzeciwu wobec projektu rejestru stron i usług niedozwolonych, nazwanego w skrócie cenzurą w sieci, powiększały się z dnia na dzień o kilkaset osób. Była to jedna z największych mobilizacji obywatelskich przeprowadzonych za pomocą Internetu. Jej sieciowa i rozproszona forma była odwzorowaniem idei Internetu: nie miała siedziby, władz ani wybranych struktur. Nie byłoby w tym nic zaskakującego, gdyby nie fakt, że tak powstałej mgławicowej grupie udało się doprowadzić do spotkania z premierem. Zaplanowana na dwie godziny dyskusja trwała dłużej. Jej merytoryczny przebieg mógł zaskoczyć premiera i na pewno zrobił na nim wrażenie. Zaproszeni internauci okazali się wymagającymi partnerami do dyskusji. Byli bardzo dobrze przygotowani i rzeczowi.

Zaledwie kilkutygodniowy rozwój wypadków: od rządowej propozycji do debaty i wstrzymania przez premiera prac nad projektem, pokazuje nowy wymiar społeczeństwa obywatelskiego w Polsce. Granica pomiędzy światem realnym a wirtualnym zanika. Internet dowiódł w ten sposób, że jego wartość znacznie wykracza poza stereotyp źródła niecenzuralnych treści i niezweryfikowanych prawd. Internet jest dziś narzędziem, a inicjatywy podejmowane za jego pomocą szybko przekładają się na bardzo konkretne działania i wypływają na kształt debaty społecznej. Czyli ostatecznie na to, jak będzie wyglądać nasze codzienne życie.

[i]Maciej Witucki, prezes Telekomunikacji Polskiej[/i]