W pokonanym polu zostawił CBM, Atari, Texas Instruments. Później Microsoft dowiódł, że to nie komputer jest najważniejszy, ale to, do czego go wykorzystujemy – czyli oprogramowanie.
Oba przełomy dokonały się w taki sam sposób. Wielkie koncerny dążyły do tego, aby ich produkt był masowy. A im powszechniej był dostępny, tym mniej na własnej rewolucji zarabiały – ich zyski na każdym pojedynczym produkcie lub programie spadały równie szybko jak rosła liczba użytkowników. W efekcie podbijały rynek, na którym zaczynały się dusić.
A współczesny biznes, oparty na amerykańskim wzorcu, toleruje tylko jedną odmianę sukcesu: albo twoje przychody rosną, albo prędzej czy później wypadasz z rynku. Parafrazując motto Legii Cudzoziemskiej – kto nie maszeruje, ten ginie.
Analitycy na całym świecie wieszczą nadejście kolejnej rewolucji komputerowej. Już przed paru laty na nowego króla branży namaszczono Google'a. Podobieństw między tą spółką a Microsoftem jest wiele. Obu firmom udało się zdominować rynki, na których działają. Ponad 90 proc. komputerów na świecie działa w systemie Windows, a ponad 90 proc. internautów przeszukuje sieć, korzystając z Google'a. Pomysł Google'a to rodzaj biznesowego populizmu, który już dawno przetestowały media. Przekaz jest prosty: „Damy wam coś za darmo, bylebyście zobaczyli reklamę, która temu towarzyszy". Tak narodziły się współczesne radio, bezpłatne gazety i – w dużej mierze – telewizja.
Tym razem Google przypuszcza zmasowany atak na to, co od lat z sukcesem sprzedaje Microsoft, czyli pakiety biurowe: edytor Word czy arkusz kalkulacyjny Excel zna prawie każdy, kto zetknął się z komputerem. Dla klientów kolejna rewolucja to tylko korzyść. Dla Microsoftu – kolejny powód bólu głowy.