Facebook wystarczy za wszystko

Dziś wszystko odbywa się na Facebooku, lajki, wydarzenia, komentarze i zdjęcia. Każdy chce udowadniać przed drugim, co lubi i dlaczego. Być może doprowadzi to do sytuacji, w której profil na tym serwisie wystarczy za nasze CV.

Publikacja: 11.09.2014 20:50

Facebook wystarczy za wszystko

Facebook wystarczy za wszystko

Foto: Bloomberg

Wszystko, co polubimy na Facebooku, zostaje w historii. O lajki walczą firmy, zatrudniani przez nich marketingowcy muszą chwalić się nimi przed szefami, grafiki rączki z kciukiem w górę stanowią też ważny dowód dla naszych znajomych, że jesteśmy fajni. Lepsi od tych, którzy takich łapek mają na własnej stronie mniej. Mniej oznacza nudniej, gorzej i bardziej nie na czasie. Polubienie tego, co postujemy, oznacza automatycznie wyższą ocenę nas samych.

Jak najwięcej lajków

Taka pętla prowadzi do tego, że staramy się, by lajków było jak najwięcej. Od momentu, gdy Facebook wprowadził taką funkcjonalność (luty 2009 roku) do września ubiegłego roku zarejestrowano 1,13 bln lajków. Coraz większą popularnością tego przycisku zajął się Christian Rudder, jeden z twórców innego społecznościowego serwisu zajmującego się kojarzeniem par, OkCupid. W swojej najnowszej książce „Dataclysm" (gra słów, kataklizm powodowany przez dane, coś jak danepokalipsa) zastanawia się nad tym, jak lajki można wykorzystać do zbierania informacji o użytkownikach.

Według koncepcji proponowanej przez Ruddera zestawienie lajków może wkrótce zastąpić egzaminy na studia, stanowić bazę danych do tworzenia profilu psychologicznego danej osoby i być dla potencjalnego pracodawcy ciekawszym zbiorem informacji o pracowniku niż jego CV. W życiorysie można fakty przeinaczać, podkolorowywać, a lajki zbieramy z ogromnym poświęceniem i zaangażowaniem. One stanowią o naszej wartości w społeczności, musimy je pielęgnować o wiele bardziej niż pracę wykonywaną na co dzień.

Badania przeprowadzone w Wielkiej Brytanii przez firmę analityczną pokazały, że już teraz na podstawie facebookowych lajków można z dużą dozą prawdopodobieństwa określić wiele cech użytkownika. Z 95 proc. dokładnością można stwierdzić, czy jest przedstawicielem rasy kaukaskiej czy afroamerykańskiej, 88 proc. dokładności osiąga się przy zgadywaniu orientacji seksualnej, a 65 proc. przy określaniu, czy dany użytkownik bierze narkotyki. Okazuje się, że to właśnie lajki pozwalają na określenie prawdziwej natury Facebookowicza, a nie zamieszczane przez niego w serwisie posty.

Lajki zamiast CV

Rudder zastanawia się, czy w takim razie na podstawie takiego profilu psychologicznego opartego na lajkach będzie można określać więcej parametrów naszego życia. Być może polubienia dadzą wskazówkę, czy będziemy podążać drogą własnych rodziców, czy grozi nam powielenie tego czy innego schematu. Można będzie też badać zmiany osobowości użytkowników wraz z wiekiem.

Wirtualne społeczności pozostawiają na życiach swoich użytkowników bardzo trwałe piętna. Analizy prowadzone przez Pew Research Center oraz uniwersytet Rutgera dowodzą, że nadmierne korzystanie z Facebooka, Twittera i Instagramu w poważny sposób upośledza zdolności interpersonalne. Postujący w sieci ludzi mniej chętnie wyrażają swoje opinie na żywo, boją się tego, jak odbiorą ich inni i w rezultacie wolą otoczyć się niemymi komentarzami i lajkami na ekranie. Co więcej takie zachowanie jest na rękę serwisom społecznościowy, ponieważ proponowanie internautom treści i znajomych o jak najbardziej do nich zbliżonych poglądach i zainteresowaniach sprawia, że do takiego serwisu wraca się częściej. Częściej także można kliknąć w reklamy lub zobaczyć treści, za które serwis pobierze opłatę od reklamodawcy. Dla Facebooka czy Twittera oznacza to zysk, internauci zostają w poczuciu przynależności do grupy sobie podobnych i czują się bardziej bezpiecznie w zalewie rozmaitych poglądów i informacji. W realu nie mają już takiej śmiałości, bo rzeczywistość bywa nieprzewidywalna i nie podlega działaniu algorytmu.

Rzeczywistość równoległa

Gdyby tak się działo, dla każdego istniałaby własna, całkowicie spersonalizowana rzeczywistość. Na tej samej drodze do pracy różni ludzie spotykaliby różnych znajomych, najbardziej sobie podobnych, widzieliby tylko to, co chcieliby zobaczyć, a wieczorne wiadomości podawałyby za każdym razem serwis pod danego użytkownika. Każdy istniałby w swoim świecie, punktów styku z innymi byłoby niewiele, choć w sieci wyglądałoby się na osobę bardzo towarzyską, bywającą na imprezach i mającą zdanie na ważne tematy. W praktyce byłoby to życiem w mirażu, zamykaniem się w pustelni, która znajdowałaby się w centrum wielomilionowego miasta. Tak wyglądałoby życie, gdyby kierowały nim algorytmy na wzór tych, które teraz odpowiadają za wygląd Facebooka czy Twittera.

Jeżeli brzmi to niewiarygodnie i trudno się pogodzić z tym, że sieć społecznościowa może wypaczać rzeczywistość prezentując tylko jedną jej stronę, wystarczy sięgnąć pamięcią do wydarzeń z sierpnia tego roku. W amerykańskim miasteczku Ferguson dochodziło przez kilkanaście dni do groźnych zamieszek na ulicach, sytuację wywołało zastrzelenie czarnoskórego nastolatka przez białego policjanta. Okoliczności tego wydarzenia były niejasne, wciąż trwa śledztwo, ale niezależnie od istniejącej prawdy, Twitter podawał kilka wersji tej samej historii. Te same zdjęcia publikowane w postach były komentowane albo na korzyść demonstrujących, albo w poparciu dla policji. Informacja w serwisie rozchodziła się bardzo szybko, a użytkownicy woleli rozpowszechniać posty kontrowersyjne, rzekomo dekonspirujące nielegalne działania władzy. Taka namiastka życia na krawędzi, gdy ma się do dyspozycji ekran własnego smartfona i spędza długie godziny w nudnej pracy. Wystarczy zalajkować coś z hashtagiem Ferguson (#Ferguson) i od razu dołączyć do grona osób, które nie dość, że mają rękę na pulsie najnowszych wydarzeń, to jeszcze łączy wspólny, antypolicyjny i antyrządowy front. Sytuacja zaszła tak daleko z fałszywymi informacjami rozpowszechnianymi przez kolejne tweety, że nawet amerykańska prokuratura narzekała na to, że prowadzenie rzetelnego śledztwa w czasach social media staje się czasem niemożliwe.

Rashomon nowych czasów

Kiedyś taka równoległa rzeczywistość potrafiła przyciągać uwagę i zdobywać nagrody oraz uznanie dla twórcy. Tylko, że dotyczyło to świata literatury i filmu z czasów, gdy tworzono produkcje przemyślane, a pisarzom chciało się poświęcić czas na dopracowanie szczegółów w tekście. W 1950 roku japoński reżyser Akira Kurosawa nakręcił film „Rashomon" na podstawie opowiadania „W gąszczu" pisarza Akutagawy Ryunosuke. Pokazanie tej samej historii z różnych perspektyw było sprytnym zabiegiem, które przyciągało uwagę i dawało do myślenia. Obecnie nikt nawet nie zwróciłby na nie uwagi. Wszyscy zajęci byliby klikaniem nowych lajków na Facebooku.

Wszystko, co polubimy na Facebooku, zostaje w historii. O lajki walczą firmy, zatrudniani przez nich marketingowcy muszą chwalić się nimi przed szefami, grafiki rączki z kciukiem w górę stanowią też ważny dowód dla naszych znajomych, że jesteśmy fajni. Lepsi od tych, którzy takich łapek mają na własnej stronie mniej. Mniej oznacza nudniej, gorzej i bardziej nie na czasie. Polubienie tego, co postujemy, oznacza automatycznie wyższą ocenę nas samych.

Pozostało 93% artykułu
Media
Donald Tusk ucisza burzę wokół TVN
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Media
Awaria Facebooka. Użytkownicy na całym świecie mieli kłopoty z dostępem
Media
Nieznany fakt uderzył w Cyfrowy Polsat. Akcje mocno traciły
Media
Saga rodziny Solorzów. Nieznany fakt uderzył w notowania Cyfrowego Polsatu
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Media
Gigantyczne przejęcie na Madison Avenue. Powstaje nowy lider rynku reklamy na świecie