Od chwili literackiego debiutu (rok 2003, powieść „Lament nad Babilonem” wyróżniona w Nagrodzie Literackiej im. Józefa Mackiewicza) na każdą kolejną książkę Wacława Holewińskiego czekam z niecierpliwością. I zazwyczaj lektura mnie nie zawodzi. Tak jest też w przypadku „Nie tknął mnie nikt”. Soczysta językowo, sugestywna wizualnie, subtelna narracyjnie i przenikliwie mądra proza skłania do paraleli z dokonaniami Stefana Żeromskiego, Stanisława Rembeka, Józefa Mackiewicza, Sergiusza Piaseckiego, Jerzego Gierałtowskiego czy Eustachego Rylskiego. A także Jarosława Iwaszkiewicza i Andrzeja Kuśniewicza, którym Wacław Holewiński dorównał w sztuce opisywania nieuchronnie nadciągającej kostuchy.
Tom zawiera trzy makroopowiadania albo – jak kto woli – mikropowieści, z honorem w roli wiodącej, bardzo mocno osadzone w naszej historii. Ale tym razem nie tylko najnowszej. Oto bohaterem pierwszej jest Ludwik Zwierzdowski, szlachcic pieczętujący się herbem Topór, oficer służący w armii carskiej. Na wieść o wybuchu powstania styczniowego, zdaniem Holewińskiego najważniejszego zrywu narodowego w naszych dziejach, bo decydującego o podtrzymaniu polskiej tożsamości narodowej, przystaje do powstańców. Choć jako wykwalifikowany wojskowy nie wierzy w powodzenie rebelii – zważywszy na niechęć chłopstwa do walki, dysproporcje w uzbrojeniu i iluzję zachodnioeuropejskich posiłków – organizuje oddział partyzancki. Po jego rozbiciu ranny trafia do niewoli, a następnego dnia zostaje publicznie powieszony na rynku w Opatowie. Wcześniej spędza noc w celi aresztu, wspominając koleje swego losu i tocząc dysputę – pa duszam – z przesłuchującym go dowódcą sotni kozackiej.
Podobnym straceńcem wydaje się Jan Morawiec, działacz Stronnictwa Narodowego, bohaterski obrońca Helu we wrześniu 1939 roku, oficer Narodowej Organizacji Wojskowej i Narodowych Sił Zbrojnych, który kilkakrotnie umykał niemieckim obławom i wydostawał się z zasadzek NKWD czy UB. W końcu aresztowany trafił do więzienia przy Rakowieckiej. Okrutne, pełne wymyślnych tortur śledztwo prowadzone przez Różańskiego et consortes zakończyła procesowa farsa z ustalonym bez udziału Temidy wyrokiem śmierci. I oczekiwanie na jego wykonanie, misternie zrekonstruowane przez pryzmat nieuporządkowanych chronologicznie retrospekcji i dialogów z sąsiadem z celi, młodocianym, antykomunistycznym konspiratorem.
Zwierzdowski i Morawiec to postacie ekstraordynaryjne i – rzekłbym – filmowe.
Trzecia historia jest najbardziej osobista, bo działania książkowego mecenasa Leszka Jacka Hodyńskiego (personalia zmienione) prozaik boleśnie – to chyba właściwe słowo – odczuł na własnej skórze. Opowieść powstała na podstawie teczki autora otrzymanej w Instytucie Pamięci Narodowej. Zawiera ona meldunki warszawskiego adwokata, kolegi pisarza ze studiów prawniczych na UW. Przez kilkanaście lat regularnie donosił on na Holewińskiego, działacza przedsierpniowej opozycji, internowanego w stanie wojennym, współinicjatora „Przedświtu”, czołowego wydawnictwa drugiego obiegu. Mecenas H. – swego czasu likwidator majątku PZPR, zasiadający w zarządzie spółki wydającej „Gazetę Polską” – został uznany za kłamcę lustracyjnego. Wykluczono go z palestry. Przez dekadę nie może piastować funkcji publicznych. Szkicując wyrazisty konterfekt jurysty-agenta służb specjalnych PRL, Holewiński usiłuje znaleźć motywację jego poczynań. Bezskutecznie.