Poza jednym: kalendarzem literackim. Za granicą szanujące się wydawnictwa wypuszczają je co roku – to wieloletnia tradycja, podkreślenie związku z czytelnikiem i pokazanie, kto dla niego tworzy. Najsłynniejszy kalendarz tego typu publikuje „New York Review of Books”, dobierając do niego najlepsze portrety autorów, jakie dla pisma rysował w poprzedzającym roku nadworny karykaturzysta David Levine.

Kalendarze cechuje prosty, funkcjonalny projekt, staranne opracowanie graficzne, czytelny układ. Wielkich różnic między poszczególnymi wydaniami raczej się nie dopatrzymy: dobry papier, czcionka pozwalająca łatwo rozpoznać datę, stonowane kolory. Najczęściej jako materiał ilustracyjny służą wizerunki autorów oficyny, zdjęcia miejsc wymienianych w powieściach, przedmiotów, którymi posługiwali się ich bohaterowie. Jeśli wydawnictwo może się poszczycić długą historią i bogatym archiwum, możemy oglądać okładki pierwszych edycji, fotografie manuskryptów, biurka pisarza, jego domu czy rodziny, projekty ilustracji. Dostaniemy oczywiście wyselekcjonowane cytaty, zwłaszcza gdy zaliczają się już do gatunku „skrzydlatych słów”, nieraz wyimek z korespondencji, wypowiedź znajomego albo krytyka, fragment tekstu.

Powiedzmy sobie od razu, że kalendarze tego typu z pewnością nie przynoszą wydawcy wymiernego dochodu – Thomas Mann jest znacznie mniej fotogenicznym bohaterem niż gwiazdka MTV. Ale gwiazdki, za którą wszyscy szaleli jeszcze przed rokiem, nie znajdziemy już w kalendarzach z datą 2009, podczas gdy Thomasa Manna owszem, i to w niejednym.

Kalendarz literacki jest przypomnieniem, jakie wydawca podsuwa swym wiernym czytelnikom: „Wchodzimy w nowy rok. Udało nam się przeżyć ten stary. Trzymajmy się razem”. Polskim wydawcom chyba brak tej ufności. Może zbyt dokładnie przeliczają ją na pieniądze. Albo po prostu wiedzą, że wolimy patrzeć w gwiazdki.