Powstał w ten sposób tom sporych rozmiarów. Pozwala zapoznać się z całością dorobku Małaczewskiego i zastanowić się nad jego legendą. Właściwie dwiema legendami. Pierwsza chciała w nim widzieć tragicznie niespełnionego następcę Sienkiewicza i Żeromskiego, a nawet najmłodszego i zarazem ostatniego wieszcza. Druga legenda, czarna, wyrzucała Małaczewskiego z literatury polskiej jako pisarza reakcyjnego, ukazującego rewolucję w sposób wypaczony, od strony interesów burżuazyjno-obszarniczych, jak pisał w roku 1953 Ryszard Matuszewski. W Polsce Ludowej książki Małaczewskiego wycofywano więc z bibliotek a cenzura nie zezwalała na przedruk jego utworów. Komuniści byli tu bardziej bezwzględni od hitlerowców, którzy wprawdzie umieścili Małaczewskiego na indeksie, ale zdarzyło im się – w okresie sprawy katyńskiej – przedrukować w „Nowym Kurierze Warszawskim” opowiadanie „Koń na wzgórzu”. Pewnie jako antykomunistyczne.
W PRL wiódł Małaczewski żywot utajony. W socrealistycznym reportażu Witolda Zalewskiego „Traktory zdobędą wiosnę” znalazł się rozdziałek, który jakby samym tytułem – „Traktor na wzgórzu” – obwieszczał triumf nowego nad Małaczewskim. Z drugiej strony kilkakrotnie powoływał się na autora „Konia...” kardynał Wyszyński. Jeden z wyborów swoich kazań Prymas Tysiąclecia zatytułował za Małaczewskim: „Idzie nowych ludzi plemię…”. Niemniej jednak o pisarzu zapominano, czego nie zmieniły nieliczne podziemne edycje jego prozy (pierwsza ukazała się w roku 1980) czy legalne już wydania „Konia na wzgórzu” w III RP.
[srodtytul]3.[/srodtytul]
Cóż było tak groźnego w kimś, kto zmarł na progu lat 20. XX stulecia, mając ledwie 25 lat? Z punktu widzenia hitlerowców i bolszewików chyba wszystko! Tak biografia, jak i twórczość Małaczewskiego były przecież apologią wartości, z którymi okupantom Polski nigdy nie było po drodze i które stawiały ich „modernizacyjnym” wysiłkom zaciekły wręcz opór. Kluczową z tych wartości była Polska, którą pisarz był w dobrym tego słowa znaczeniu opętany. Jego dramatyczna, żołnierska biografia była przy tym symboliczna dla całej generacji Polaków urodzonych, jak on, w połowie lat 90. XIX stulecia. Wkraczali oni w dorosłość w okopach I wojny, poznawali jej okropieństwa, ale też doświadczali dumy z odzyskanej za cenę własnej krwi niepodległości. Było to pokolenie porażone śmiercią, ale i zachwytem, jaki budził w niej widok zmartwychwstającej Polski.
Małaczewski znakomicie wyraził oba te skrajne doświadczenia swego pokolenia. Uczynił to jako jeden z pierwszych. Zwłaszcza w opowiadaniach, w których umiał w niezwykły sposób łączyć komizm z tragizmem, trywialność z patosem. Miodowy miesiąc na Ukrainie zaczyna się sceną okrutnego mordu na polskich ułanach, ale po chwili ton martyrologiczny ustępuje komicznemu i słyszymy humorystyczną apologię żołnierskiej siły. Był przy tym Małaczewski przenikliwym analitykiem doświadczenia wojennego. Do dzisiaj wstrząsającym oskarżeniem wojny pozostaje obraz odartego żywcem ze skóry, ohydnego i budzącego współczucie perszerona z „Konia na wzgórzu”. To umęczone zwierzę jest równocześnie swoistym lustrem, w którym przegląda się okaleczony duchowo narrator, ofiara wojny, „padło, ohydne, na pół żywe”. O wojnie jako „rzezi planowej” czytamy też we wspomnianym „Trzynastym pocisku”, kilku wierszach.
W jednym z najlepszych szkiców poświęconych prozie Małaczewskiego Adam Grzymała-Siedlecki pisał: „To jakby młody Żeromski dodany do młodego Sienkiewicza.” W „Koniu...” współdźwięczą cztery struny: publicystyki, humoru, tragizmu i mistyki. W pierwszych opowiadaniach tomu najsilniej brzmi jasna, radosna nuta humoru, w ostatnich – ciemne nuty tragizmu i mistyki. Podobnie układało się życie Małaczewskiego, podobnie rozegrały się biografie jego rówieśników. Wszystkie wspomniane nuty obecne są w całej twórczości Małaczewskiego, wygrywając pean na cześć polskości, która jawi się tutaj jako źródło życiowej tężyzny, ale też jako poetycka wizja, porównywana do niesionego na bagnetach cudownego motyla. Nie, dla Małaczewskiego Polska nie była odzyskanym śmietnikiem. Była czymś znacznie więcej i o to więcej pisarz apeluje do sumień czytelników. W opowiadaniu „Gdzie ostatnia świeci szubienica” krakowscy studenci, bracia Zwadowie, skazani na śmierć przez lokalną czerezwyczajkę, krzepią się myślą, iż w zrodzonej z ich krwi Polsce nie znajdzie się nikt, kto by wyciągał ręce do ich katów, „po ich dłoń, lepką od naszej krwi”. W zakończeniu „Konia na wzgórzu” Małaczewski wyraża nadzieję, iż w Polsce „powstaje plemię nowych ludzi, jakich jeszcze nie widziano – w nadziei zakonspirowanych, legitymujących się wiarą, zbrojnych miłością”.