Gen życia Czesława Miłosza

Rozmowa z Agnieszką Kosińską

Publikacja: 06.02.2009 15:20

Czesław Miłosz: „Nie będę już więcej dyktował“

Czesław Miłosz: „Nie będę już więcej dyktował“

Foto: Rzeczpospolita

Red

[b]RZ: Byle kto nie staje się prawą ręką wielkiego człowieka. W jaki sposób została pani sekretarką Czesława Miłosza?[/b]

Poleciła mnie moja pani profesor od poetyki Teresa Walas. Na pewno czuła, kogo szuka Miłosz. Nie byłam wtedy młodym dziewczątkiem tuż po studiach; miałam 29 lat, rodzinę, kilkuletnie dziecko, robiłam doktorat, pracowałam w krakowskim oddziale Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, prowadziłam sekretariat pisma literackiego „Dekada Literacka”, pracowałam w Krakowskiej Fundacji Kultury, zajmowałam się krytyką literacką. Więc pewnie Teresa wyczuła, że taki wszystkożrący stwór będzie potrzebny, choć początkowe zamówienie było takie: sekretarka do korespondencji i do spraw domowych, administracyjnych.

Po tym poleceniu poszłam na interview z Carol, drugą żoną Miłosza, która dokładnie mnie wypytała o wszystkie detale kariery zawodowej i domowej, po prostu mnie sobie pooglądała, a po wszystkim powiedziała: „Dobrze, to teraz zobaczy cię Czesław”. No i przyszłam do Czesława, który siedział w gabinecie na kanapie, ręce wsparte na lasce, spojrzał na mnie i mówi: „Carol, I don’t need any secretary”. A ja myślę sobie: to by było na tyle. A potem – to był cały Czesław, jak mówiło się w domu Miłoszów: „No, dobrze. A pisze pani na maszynie? Umie pani coś? Jakieś języki pani zna?”. Ja mówię: „No, piszę...”. On dalej: „Rosyjski pani zna?”. Co prawda, o rosyjskim nie było mowy – warunkiem był angielski, na dobrym poziomie, z możliwością pisania, czytania, dyktowania. Rosyjski znałam ze szkoły, lubiłam, więc mówię: „Tak”. „No to dobrze – odpowiada – bo widzi pani, ja mam taką robotę – trzeba sczytać listy Andrzejewskiego, Iwaszkiewicza... Wie pani, taką książkę tutaj robię. No, to pani mi w tym pomoże”. Były to listy, które w 1998 roku ukazały się w tomie pt. „Zaraz po wojnie”; listy fantastyczne, o bardzo dużym ładunku emocji, tragikomiczne, i ja, czytając je, w niektórych momentach – może też z nerwów – śmiałam się, ale on też się śmiał. I co więcej – śmiał się tak, jak już dawno nie widziałam, żeby się ktoś śmiał. Carol się niepokoiła, ale w sumie była zadowolona, że jakieś takie miłe popołudnie się zdarzyło. Przychodziła co chwilę do pokoju i pytała: „Folks, what are you laughting at?”. A Czesław mówił: „Idź, Carol, idź”, co oczywiście nie było dobre, bo ta komitywa przyszła za szybko. Pierwsze spotkanie: najpierw – „Nie potrzebuję sekretarki”, potem: co umiem, i zaraz, że jest robota i że trzeba ją zrobić już. Ja przy sobie ani komputera, ani maszyny, ani możliwości nagrywania czegokolwiek. On mi coś dyktuje, ja piszę na tych kartkach, które mi tam dali, swoim okropnym pismem. Siedzieliśmy obok siebie na kanapie, pracowaliśmy zamaszyście, ja czytałam całe partie, Miłosz słuchał. Czasem wtrącał komentarz, niektóre partie kazał zapisywać.

Tak więc skończyliśmy tę sesję, ja te kartki zbieram, żeby przepisać w domu, a on mówi: „Nie, to już idzie do Illga”. Ja sobie myślę: „Rany boskie! No to koniec”. Ale co miałam powiedzieć? Oddałam te brudnopisy. Nie dziwię się osobie, która w wydawnictwie Znak znienawidziła mnie po tych kartkach.

Wróciłam do domu i zadzwoniła do mnie Teresa Walas, informując, że zaraz po naszej sesji zadzwonił do niej Miłosz, mówiąc, że z nikim się tak nie uśmiał, jak z Agnieszką. I oczywiście Miłosz nie powiedział mi tego dnia, czy mnie akceptuje czy nie. Po jakimś czasie dopiero zatelefonował i kazał mi przyjść następnego dnia. I tak zaczęłam swoją pracę dla noblisty.

[b]Proszę opisać rytm pracy z poetą, o ile był jakiś stały.[/b]

O, Jezu, był. Kiedy Miłosz przyjeżdżał do Krakowa na pół roku, to miałam wyznaczone dni, kiedy przychodziłam. Na początku po południu, kilka godzin albo od pory poobiedniej do wieczora. Forma pracy była taka: dyktowanie korespondencji, artykułów, które potem wchodziły w skład jakichś książek, natomiast gdzieś od roku 1999 miałam już stały rytm, to znaczy – przychodziłam na godzinę dziesiątą. Mój syn ujął kiedyś to, co robiłam, bardzo sprawnie: „Żona – tylko nie łóżkowa”. Kiedy na przykład pani sprzątająca się spóźniała, to Carol dzwoniła do mnie; kiedy lekarz nie przyszedł, to Carol dzwoniła do mnie; Miłoszowie wracali z Genui, zgubili klucze, zadzwonili do mnie...

Miłosz po śmierci Carol w 2002 roku poprosił mnie, żebym była majordomusem, w co w sumie weszłam gładko, ponieważ robiłam to przed. Ustalałam spotkania, byłam od wszystkiego. Prowadziłam swój kalendarz i wpisywałam Miłoszowi ważne terminy do jego kalendarza. To był rytm, nie było czasu do stracenia. Nie nerwowy rytm: wszystko miało swój porządek, czas; do południa się tworzy, po południu się przyjmuje gości, biesiaduje, „wagaruje”, myśli, ogląda, bawi. Robiłam to do 18, a po 18 wychodziłam, ale jeszcze kilka razy mnie dorwał na komórkę, żeby przypomnieć, że jutro trzeba jeszcze to czy tamto zrobić.

Po śmierci Carol gosposią i jednocześnie pielęgniarką (bo ta pani jest z zawodu pielęgniarką) była Władzia Jurgała – to połączenie było niezbędne, poeta musiał być pod stałą kontrolą osoby, która wie, jak pomóc w nagłych przypadkach, która się nie przerazi, jak profesor wstaje nagle, do czego miał inklinacje, i mdleje. Pomagały też jej córka Krysia Raźniak, dwie pielęgniarki: Małgosia Tylka i Aga Ptak, no i kilku zaprzyjaźnionych lekarzy, do których się dzwoniło po konsultację. Cały medyczny personel nie był dlatego, że Miłosz się źle czuł, tylko po to, żeby on mógł prowadzić możliwie aktywny tryb życia, żeby mógł sprostać swoim apetytom.

[b]Każdy wielki człowiek ma swoje małe ludzkie słabości. Jakie miał wybitny poeta Czesław Miłosz?[/b]

[Śmiech] Wszystkie słabości przekuwał w siłę [śmiech].

[b]No to chciałbym o tych wszystkich malutkich słabościach przekutych w siłę usłyszeć...[/b]

Ale o czym? O tym, że lubił pierogi z kapustą? To jest słabość? I to, że lubił wszystko, co było kluchowate i pierogowate? Lubił grzyby, schabowego z kapustą, ziemniaki. Nie lubił zup. Wspominał też z lubością na przykład śliżyki. Siedzieliśmy przy stole w kuchni, a on mnie pyta: „Wie pani, co to są śliżyki?”. Mówię: „Nie”. Tłumaczy mi: „To takie małe, słodkie”. Pytam: „Ale z czego to?”. A on: „E, zawraca pani głowę”. W każdym razie lubił dobrze zjeść. Lubił typowo polskie jedzenie. Uwielbiał śledzie swojej bratowej Grażyny Strumiłło-Miłosz, nie jakieś tam zwyczajne, kupowane na placu, ale właśnie śledzie w jej wykonaniu; ciasta oczywiście; zawsze miał w swoim biurku schowany marcepan w czekoladzie, w każdym miejscu. I Carol śledziła te marcepany i trochę je tam wykradała, bo nie wolno mu było jeść tyle słodyczy. Przy jego trybie życia tusza bardzo szybko robiła się niebezpieczna.

Lubił „wagary” w odpowiednim punkcie dnia. Jak już trochę popracowaliśmy, mówiłam: „Panie profesorze, idziemy na wagary”. No to on wtedy laseczkę i na spacer. Albo jechaliśmy taksówką na koniec ulicy św. Anny, tuż przy krakowskim rynku, i tam w kawiarni Pod Bambusem miał swoje ulubione miejsce obserwacyjne, bo z tego punktu bardzo dobrze widać rynek i całe ludzkie rojowisko, kobiety, wszystko, co żywe i kolorowe.

[b]Proszę opisać ostatnie chwile Czesława Miłosza. Być może była to lekcja umierania, a może nawet ars bene moriendi?[/b]

To była faktycznie ars bene moriendi – sztuka dobrego umierania. Bardzo spokojny, bardzo pewny siebie, bardzo godny proces kończenia ziemskich interesów, odłączania głowy od reszty, woli od głowy. Trwało to od początku 2004 roku. Wszyscy w domu wiedzieliśmy, że umiera, że chce umrzeć i że to ma tak wyglądać. Powiedział mi, że kończy już dyktowanie. Że w ogóle kończy wszelkie zatrudnienia literackie, korespondencje, wydawców, zostawia to mnie. I żeby jemu dać już spokój. Dzwoniłam do osób, które chciał widzieć, by się z nimi pożegnać. Czasem oni wyczuwali, że należy odwiedzić Miłosza, i ubiegali mój telefon. Byli to między innymi: Julia Hartwig, Aleksander Fiut, Teresa Walas, Adam Zagajewski z żoną Mają Wodecką, Ryszard Krynicki, byli Tomasz Fijałkowski, Andrzej Wajda i Krystyna Zachwatowicz, Małgosia i Krzysztof Czyżewscy. Wykokosił się w końcu Jerzy Pilch.

Rok 2004 faktycznie był ciężki. W czerwcu i lipcu moja praca polegała właściwie na tym, że byłam, że siedziałam przy Miłoszu, trochę rozmawialiśmy, więcej milczeliśmy. Godzinami na jego życzenie, ale też naturalnie, trzymałam go za rękę, siedząc przy jego łóżku. Rzadko prosił: „A niech no pani wybierze coś do czytania”. I co by pan wybrał do czytania człowiekowi, który wszystko przeczytał? Coś tam wybierałam zawsze. Na szczęście w „Twórczości” ukazały się dzienniki Iwaszkiewicza, te, z których pierwszy tom wyszedł teraz; nowe wiersze Różewicza. W zależności od tego, jak profesor się czuł, w jakim był nastroju, jak chciał być opiekowany, a to trzeba było wyczuć, bo nie powiedział przecież, więc czytałam, siedziałam albo trzymałam go za tę jego zimną rękę, co mnie zresztą nieźle zresetowało na całe życie, myślę. Często było tak, że czytałam, a on zasypiał, przestawałam czytać, żeby go nie zbudzić tym czytaniem – wtedy właśnie się budził. No to ja znowu. I tak cały dzień... Godzina to nic, ale cały dzień...

Czasem chciał, żebym mu coś opowiedziała, coś o sobie albo coś á propos. Musiałam tak to zrobić, by nie dotknąć spraw zbyt osobistych, bo my nie rozmawialiśmy na takie tematy. Nigdy o nic nie pytałam. Jeśli sam zechciał mówić – słuchałam.

Trzeba było wiedzieć, co go interesuje, co pomijać – zniecierpliwienie starego człowieka to coś, co czasem paraliżuje. Ale Miłosz wiedział, na kogo postawił. Jestem osobą energetyczną, on był energetycznym wampirem i tak to szło. Generalnie obowiązywała taka zasada, że ja daję, a on bierze.

Kiedy się mnie ktoś pyta, jak to jest pracować z wielkim poetą, odpowiadam: „Pracowałam z człowiekiem”. I jako z człowiekiem z Miłoszem pracowało mi się bardzo dobrze. Najfajniej jest pamiętać, że pracuje się z człowiekiem, który może być wściekły, niecierpliwy, który jest fantastyczny, który lubi marcepan w czekoladzie. Dlatego przywiozłam mu piernik z Torunia, wąchał go sobie podczas dyktowania. Pracowałam z człowiekiem, który jest sensualny, który lubi to i owo, na przykład pogapić się. Tą wiedzą nie można lekkomyślnie szafować, trzeba ją mieć i wykorzystywać, żeby przeżyć. Kiedyś na przykład Miłosz, siedząc w kawiarni przy Rynku, w pewnym momencie powiedział: „Przejdźmy się po księgarniach”. Gdyby strach, uzasadniony zresztą, że przecież ten facet waży jakieś 100 kilo, jak on mi zemdleje na środku rynku, zwyciężył... A z drugiej strony: on się chce przejść z kobietą po księgarniach. I co jest tutaj lepsze? To, że ja mu powiem: „Panie profesorze, nie można”? To był zresztą jeden z jego ostatnich spacerów. Pomyślałam sobie: „No dobra, w najgorszym wypadku wezwę karetkę”. Szybka operacja myślowa i trzeba działać. Bierze się człowieka pod rękę i się idzie.

[b]A co kupił na tym spacerze?[/b]

Kupiliśmy przewodnik po okolicach Krakowa, bo Miłosz uwielbiał jeździć, patrzeć, zwiedzać, wyjechać gdzieś na zielone. Mówił do Carol: „Wyjedźmy na trawę”. W ostatnich miesiącach życia, leżąc w łóżku, powiedział do mnie w pewnym momencie: „Tak bym sobie spuścił nogi na trawę...”.

To był człowiek nie do zdarcia. Miał gen życia. Powiedział mu kiedyś lekarz: „Pan wie, że ma niesamowicie zdrowe serce, serce 60-latka”. Miłosz mówi: „Wiem”. Oczywiście, że wiedział, bo go niejednokrotnie ratowało z opresji. On naprawdę trochę w życiu przeżył, a pod koniec życia jeszcze nieoczekiwana, nagła, tragiczna śmierć 33 lata młodszej od niego żony Carol. Ten fakt, który pod koniec nim bardzo wstrząsnął, jednocześnie potwierdził też to, że on naprawdę już powinien się zbierać w zaświaty.

Carol była jego drugą żoną, miała być osobą, która się wszystkim po jego śmierci zajmie, przygotowywał ją do tego; bardzo rozumiejąca towarzyszka życia, czuła, z bardzo fajnym poczuciem humoru, silna kobieta, z dużym dystansem do siebie, do niego. 16 sierpnia odeszła Carol, potem 21 września, tego samego 2002 roku, zmarł młodszy od niego o sześć lat brat Andrzej, również po krótkiej, nagłej chorobie. Ja już nie mówię o pokoleniu Miłosza, bo to pokolenie już dziesiątki lat wcześniej wyniosło się na tamten świat. Więc rozumie pan teraz, że zdanie „Nie mam już z kim rozmawiać i o czym”, które często mi serwował, nie było zdaniem aroganckim, to było stwierdzenie faktu.

[b]Czyli nawet dawał sygnały, że wybiera się już na drugi świat...[/b]

Więcej niż sygnały. „Spiżarnię literacką” dyktował do początku maja 2004 r. i po jej ukończeniu powiedział po prostu: „Nie będę już więcej dyktował”. Zresztą „Spiżarnia...” była już absolutnym sygnałem, że Miłosz robi skan pamięci i wszystkim, komu może jeszcze zadośćuczynić, robi to, nawet za cenę powtórzenia. Krótko mówiąc, te ostatnie teksty Miłosza trzeba czytać jako spłacanie długów. „Spiżarnia...” powstawała też w sposób charakterystyczny dla ostatniego okresu twórczości Miłosza: Miłosz mi ją dyktował, ja robiłam redakcję tekstu, w specyficzny sposób, żeby jednak nie urazić twórcy, dobrze odczytać jego zamysł; dyskutowaliśmy zawartość, tematykę tych felietonów.

[b]Który z przedmiotów pozostawionych przez zmarłego poetę najbardziej panią wzrusza?[/b]

Zaskoczył mnie pan... Nigdy tak nie myślałam. W sumie to mieszkanie na Bogusławskiego trochę traktuję jak własne. Odkąd Miłoszowie w nim zamieszkali, opiekuję się nim. Czyli 12 lat, bo teraz można powiedzieć, że ja tu ileś lat spędziłam: osiem u Miłosza i cztery po. Tuż po jego śmierci nie byłam w stanie niczego porządkować. Dopiero kilka miesięcy później mogłam, tu zresztą, pracując codziennie, wszystko to poskładać, co zostało po zmarłym: koszule, garnitury (nie ma ich znowu tak wiele), skarpetki, pidżamy, podkoszulki, swetry. Zajęło mi to kilka dni. Kupiłam pudełka, wszystko w nich poukładałam, pozamykałam, kupiłam środki przeciwmolowe, pudełka ustawiłam w szafie.

Miłosz, zanim zdecydował się na położenie do łóżka, na żywot wyłącznie domowy, codziennie nakładał buty, spodnie, koszulę, kamizelkę, sweter, kompletne ubranie – pełna elegancja. Dopiero gdy postanowił się trochę rozmemłać, już tak się trochę zanied- bać, to wtedy były kapcie.

Trudno mi ten drobiazg wybrać. Może laska? Nie umiem na to pytanie zwyczajnie odpowiedzieć, po pierwsze dlatego, że właściwie się nie przywiązuję do rzeczy, więc też nie mogę powiedzieć, co jest tutaj moją ulubioną rzeczą. Może szlafrok? Wisi w łazience, bo uznałam, że skoro zawsze tam wisiał, to niech zostanie tam, gdzie jest. Wyprałam go dopiero w tym roku. Zostawiłam w przedpokoju buty, rządek butów, w których Miłosz chodził na zewnątrz i po domu, dwie pary kapci. I nawet jest tam jedna para butów należących kiedyś do Carol. Stoją tak, jak stały.

Już po śmierci Miłosza pewna dziennikarka zadała mi pytanie: „Czy Miłosz był dla pani bliską osobą?”. Na początku odpowiedziałam: „Nie, jaką bliską?!”. Później jednak sobie uświadomiłam, że był bliską, że stał się bliską: kiedy umierał mój ojciec, ja byłam u Miłosza, nie siedziałam u ojca, siedziałam u Miłosza. Kiedy umierał Miłosz, siedziałam przy Miłoszu. Kiedy umierała jego żona, byłam przy Miłoszu. Uczestniczyłam w rytmie jego domowego i niedomowego życia, które też organizowałam. Mogę powiedzieć nawet, że... żyłam z Miłoszem... chociaż to brzmi... To nawet mi niektórzy sugerują jako tytuł wspomnień.

[b]Poeta zmarł 14 sierpnia 2004 roku – wraz z tą datą nie skończyła się jednak pani praca; wciąż zajmuje się pani sprawami Miłosza. Na czym polega ta obecna działalność?[/b]

Za życia Miłosza zajmowałam się między innymi kontaktami z wydawcami: jeśli ktoś chciał coś wydać w Polsce Miłosza, to dzwonił tutaj, a ja negocjowałam i przygotowywałam z nim kontrakt. Teraz wolą zmarłego i w imieniu spadkobiercy, starszego syna Anthony’ego Oskara Miłosza, który mieszka w Ameryce, robię to samo. Opiekuję się prawami autorskimi Miłosza na Polskę i na wschodnią Europę, kraje byłej Jugosławii oraz Izrael. Aktualnie robię bibliografię Miłosza. Proszę sobie wyobrazić, że nie ma takiej pozycji jak oddzielna bibliografia możliwie wszystkich utworów Miłosza wraz z ich tłumaczeniami na możliwie wszystkie języki, przedstawiona w możliwie przystępny sposób. Robiona przeze mnie, Jacka Błacha i Kamila Kasperka zawiera możliwie pełny i spisany z książki adres bibliograficzny; nie stosujemy żadnych skrótów, żadnych umownych znaków, odnośników, chcemy, żeby czytelnik dostał narzędzie, do którego niepotrzebna jest oddzielna instrukcja obsługi. Taka bibliografia nazywa się fachowo: adnotowana. Zrobiliśmy indeksy – 300 stron! – wszystkich tytułów włącznie z incipitami oraz indeks osobowy. Całość będzie nosiła tytuł: „Czesław Miłosz. Bibliografia druków zwartych”. Po 12 latach pracy w miłoszologii oraz w edytorstwie i branży wydawniczej wiem, co chciałabym, żeby leżało u mnie na biurku ku pomocy. I co będę sprawdzać w praktyce, by kolejną edycję zrobić jeszcze lepszą.

[b]Znajdujemy się w krakowskim mieszkaniu Czesława Miłosza na Bogusławskiego, tu wciąż pani pracuje, przyjmuje gości. Jaki jest status tego mieszkania: jest muzeum, siedzibą instytutu?[/b]

To mieszkanie należy do spadkobiercy – Anthony’ego Miłosza. Natomiast ja zgodnie z jego wolą opiekuję się tym mieszkaniem, płacę rachunki, sprzątam, przyjmuję tu wydawców, wycieczki szkolne i nie tylko, ludzi zainteresowanych, różnych profesji i z różnych krajów; opowiadam o Miłoszu. Wystarczy do mnie zadzwonić, podać powód wizyty i się umówić.?

[i]Agnieszka Kosińska (ur. 1967) – absolwentka filologii polskiej UJ; krytyk literacki. W latach 1996 – 2004 osobista sekretarka Czesława Miłosza. Matka 17-letniego Mikołaja. Mieszka w Krakowie.[/i]

[i]Pełna wersja wywiadu ukazała się w magazynie kulturalnym Polonii niemieckiej „Zarys” („Zarys” 2008 nr 7, s. 9 – 31).[/i]

[b]RZ: Byle kto nie staje się prawą ręką wielkiego człowieka. W jaki sposób została pani sekretarką Czesława Miłosza?[/b]

Poleciła mnie moja pani profesor od poetyki Teresa Walas. Na pewno czuła, kogo szuka Miłosz. Nie byłam wtedy młodym dziewczątkiem tuż po studiach; miałam 29 lat, rodzinę, kilkuletnie dziecko, robiłam doktorat, pracowałam w krakowskim oddziale Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, prowadziłam sekretariat pisma literackiego „Dekada Literacka”, pracowałam w Krakowskiej Fundacji Kultury, zajmowałam się krytyką literacką. Więc pewnie Teresa wyczuła, że taki wszystkożrący stwór będzie potrzebny, choć początkowe zamówienie było takie: sekretarka do korespondencji i do spraw domowych, administracyjnych.

Pozostało 96% artykułu
Literatura
Stanisław Tym był autorem „Rzeczpospolitej”
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Literatura
Reiner Stach: Franz Kafka w kleszczach dwóch wojen
Literatura
XXXII Targi Książki Historycznej na Zamku Królewskim w Warszawie
Literatura
Nowy „Wiedźmin”. Herold chaosu już nadchodzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Literatura
Patrycja Volny: jak bił, pił i molestował Jacek Kaczmarski