[b]RZ: Byle kto nie staje się prawą ręką wielkiego człowieka. W jaki sposób została pani sekretarką Czesława Miłosza?[/b]
Poleciła mnie moja pani profesor od poetyki Teresa Walas. Na pewno czuła, kogo szuka Miłosz. Nie byłam wtedy młodym dziewczątkiem tuż po studiach; miałam 29 lat, rodzinę, kilkuletnie dziecko, robiłam doktorat, pracowałam w krakowskim oddziale Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, prowadziłam sekretariat pisma literackiego „Dekada Literacka”, pracowałam w Krakowskiej Fundacji Kultury, zajmowałam się krytyką literacką. Więc pewnie Teresa wyczuła, że taki wszystkożrący stwór będzie potrzebny, choć początkowe zamówienie było takie: sekretarka do korespondencji i do spraw domowych, administracyjnych.
Po tym poleceniu poszłam na interview z Carol, drugą żoną Miłosza, która dokładnie mnie wypytała o wszystkie detale kariery zawodowej i domowej, po prostu mnie sobie pooglądała, a po wszystkim powiedziała: „Dobrze, to teraz zobaczy cię Czesław”. No i przyszłam do Czesława, który siedział w gabinecie na kanapie, ręce wsparte na lasce, spojrzał na mnie i mówi: „Carol, I don’t need any secretary”. A ja myślę sobie: to by było na tyle. A potem – to był cały Czesław, jak mówiło się w domu Miłoszów: „No, dobrze. A pisze pani na maszynie? Umie pani coś? Jakieś języki pani zna?”. Ja mówię: „No, piszę...”. On dalej: „Rosyjski pani zna?”. Co prawda, o rosyjskim nie było mowy – warunkiem był angielski, na dobrym poziomie, z możliwością pisania, czytania, dyktowania. Rosyjski znałam ze szkoły, lubiłam, więc mówię: „Tak”. „No to dobrze – odpowiada – bo widzi pani, ja mam taką robotę – trzeba sczytać listy Andrzejewskiego, Iwaszkiewicza... Wie pani, taką książkę tutaj robię. No, to pani mi w tym pomoże”. Były to listy, które w 1998 roku ukazały się w tomie pt. „Zaraz po wojnie”; listy fantastyczne, o bardzo dużym ładunku emocji, tragikomiczne, i ja, czytając je, w niektórych momentach – może też z nerwów – śmiałam się, ale on też się śmiał. I co więcej – śmiał się tak, jak już dawno nie widziałam, żeby się ktoś śmiał. Carol się niepokoiła, ale w sumie była zadowolona, że jakieś takie miłe popołudnie się zdarzyło. Przychodziła co chwilę do pokoju i pytała: „Folks, what are you laughting at?”. A Czesław mówił: „Idź, Carol, idź”, co oczywiście nie było dobre, bo ta komitywa przyszła za szybko. Pierwsze spotkanie: najpierw – „Nie potrzebuję sekretarki”, potem: co umiem, i zaraz, że jest robota i że trzeba ją zrobić już. Ja przy sobie ani komputera, ani maszyny, ani możliwości nagrywania czegokolwiek. On mi coś dyktuje, ja piszę na tych kartkach, które mi tam dali, swoim okropnym pismem. Siedzieliśmy obok siebie na kanapie, pracowaliśmy zamaszyście, ja czytałam całe partie, Miłosz słuchał. Czasem wtrącał komentarz, niektóre partie kazał zapisywać.
Tak więc skończyliśmy tę sesję, ja te kartki zbieram, żeby przepisać w domu, a on mówi: „Nie, to już idzie do Illga”. Ja sobie myślę: „Rany boskie! No to koniec”. Ale co miałam powiedzieć? Oddałam te brudnopisy. Nie dziwię się osobie, która w wydawnictwie Znak znienawidziła mnie po tych kartkach.
Wróciłam do domu i zadzwoniła do mnie Teresa Walas, informując, że zaraz po naszej sesji zadzwonił do niej Miłosz, mówiąc, że z nikim się tak nie uśmiał, jak z Agnieszką. I oczywiście Miłosz nie powiedział mi tego dnia, czy mnie akceptuje czy nie. Po jakimś czasie dopiero zatelefonował i kazał mi przyjść następnego dnia. I tak zaczęłam swoją pracę dla noblisty.