Pani Lilike, bo o niej mowa, o największym piłkarzu w dziejach węgierskiego futbolu, jakim był Ferenc Puskas, mówiła „Ferenc”, a nie jak cała reszta jej rodaków „Öcsi” (braciszek). Bo dla niej futbol był zbyt poważną sprawą, by ją infantylizować. I nic wspólnego nie miały z tym opowiadane synom bajki o Ferencu Puskasu, który choć pochodził z niskich sfer, wyruszył w świat i został królem. To były bajki prawdziwe, tak jak bajkowo przebiegała kariera tego łowcy bramek, których nastrzelał dla węgierskiego Honvedu i Realu Madryt 511 (więcej goli w klubowej piłce zaliczyli tylko Pele i Josef Bican).
Matka Petera Esterhazyego najczęściej mówiła o Puskasu, numerem jeden był jednak dla niej Hidegkuti, a wielką trójkę zamykał Bozsik. Gdy w końcu lat 60. kariera sportowa tego ostatniego dobiegła końca, otworzył on w śródmieściu Budapesztu sklep z ubraniami z dzianiny, gdzie mama autora „Niesztuki” kupiła niesamowity żółty turban, który z dumą nosiła potem przez lata, zwracając powszechną uwagę. Tę turbanoidalną konstrukcję wymyślił jej drogi Cucu...
To od niej przyszły laureat Literackiej Nagrody Europy Środkowej „Angelus” i Nagrody Pokojowej Księgarzy Niemieckich (za powieść „Harmonia caelestis”) miał się dowiedzieć, że: „Porażka może wiele nauczyć. Ale nie na boisku, tam słabość nie jest nic warta. Na boisku nie porażka ma być nauką, lecz zwycięstwo, czy przynajmniej remis. Można grać źle, ale nie można nie chcieć wygrać. Na boisku umiera się za piłkę”.
Węgierska drużyna marzeń („stworzył ją Guszti Sebes – wywodziła pani Lilike – miał odwagę pozbyć się Sandora, znalazł miejsce dla Nandiego Hidegkutiego”) od 14 maja 1950 r. do 4 lipca 1954 r. po kolei odniosła 32 zwycięstwa, w tym sławne 6:3 z Anglią na Wembley w listopadzie 1953 roku. Działo się to w najczarniejszym okresie historii Węgier, rządzonych przez zatwardziałego stalinowca Matyasa Rakosiego i otaczających go oprawców z generałem Mihaly Farkasem na czele. To wtedy matka pisarza poprosiła Ferenca Puskasa, by ten – wykorzystując znajomość z Farkasem – zapobiegł wysiedleniu jej rodziny z Budapesztu. Rodziny wyjątkowej, bo arystokratycznej, ród Esterhazych to prawdziwy creme de la creme, istny karmazynowy ciąg książąt i hrabiów... W związku z tym na boisku za uganiającym się za piłką Peterem Esterhazym wołano: „Te, hrabia”.
Mama pisarza zaakceptowała jednak decyzję syna, który już w swoje 15. urodziny, w 1965 r., „odwiesił szmatę” i nigdy więcej nie dotknął piłki. Śledziła potem jego dokonania literackie i klasyfikowała je niczym w piłkarskim rankingu. Ale prawdziwie dumna była, dopiero gdy po otrzymaniu nagrody Deutsche Akademie für Fusball-Kulture dłoń Petera Esterhazyego uścisnął sam Franz Backenbauer.