Słońce Karpat

Już 11 września na półki księgarskie trafi „Bukareszt. Kurz i krew" Małgorzaty Rejmer. Autorka wybrała dla nas fragment swojej reporterskiej książki o Paryżu demoludów.

Publikacja: 25.08.2013 19:00

Słońce Karpat

Foto: Fotorzepa, Robert Gardziński Robert Gardziński

Red

Po przeczytaniu „Bukaresztu..." Mariusz Szczygieł powiedział: Małgorzata Rejmer była dotąd zdolną młodą pisarką, a okazuje się, że jest jeszcze zdolniejszą reporterką i eseistką. W ustach znakomitego dziennikarza, który za własne reportaże otrzymał wiele międzynarodowych nagród, to nie lada komplement. Rejmer, która kilka dni przed ukazaniem się książki na rynku będzie obchodziła 28. urodziny, jest przyzwyczajona do pochwał. Jej debiutancka „Toksymia" z 2009 r. została niezwykle ciepło przyjęta przez krytykę. Nic dziwnego, że w następnym roku powieść otrzymała nominację do Nagrody Literackiej Gdynia. Możemy być pewni, że literacki portret miasta, nad którym wciąż unosi się duch Słońca Karpat, nie umknie uwadze jurorów.

25 grudnia 1989 r., po błyskawicznym procesie, Nicolae Ceauşescu wraz z żoną Eleną zostali rozstrzelani. I choć od tego czasu minęło niemal ćwierć wieku, spory o dyktatora wciąż są w Bukareszcie żywe. Jak przypomina Rejmer, w sondażach Ceauşescu zajmuje pierwsze miejsce w rankingu, zarówno wśród najwyżej, jak i najgorzej ocenianych rumuńskich polityków. Równie ambiwalentny stosunek Rumuni mają do dziesiątek tysięcy bezpańskich psów błąkających się po mieście, do samych siebie i do własnej przyszłości.

Bukareszt, najbardziej zagrożone trzęsieniami ziemi miasto w Europie, w każdej chwili może pogrzebać tysiące swoich mieszkańców. Jak sobie z tym radzą? O tym opowiada zwiastun literacki, który prezentujemy obok.

Małgorzata Rejmer „Bukareszt. Kurz i krew", wyd. Czarne 2013, cena 39,90 zł

Bukareszt. Kurz i krew

Małgorzata Rejmer

Bukareszt się dławi

Szczelina patrzy na mnie. Biegnie od podłogi, wynurza się znad blatu stołu, przecina ścianę na pół i rozpływa się w powietrzu na wysokości framugi okna, jak rzeka, która wpada do morza. Patrzę na szczelinę wypełnioną czernią, raz prostą jak żyła, raz meandrującą jak nerw. Ona biegnie, a ja siedzę obok niej, przy stole, coś tam przeżuwam, coś tam przeżywam, zaglądam w jej czarne wnętrze i się zastanawiam, ile osób wpadnie w szczeliny, gdy w Bukareszcie znowu zatrzęsie się ziemia. Ponad dwieście lat temu, kiedy przez miasto przeszły wstrząsy o największej sile w historii Rumunii, ziemia popękała tak bardzo, że według jednego z kronikarzy szczeliny pomieściłyby człowieka i konia. Gdzieniegdzie grunt przypominał krater wulkanu z porwaną trajektorią rys, z dziurami podobnymi do studni i rozpadlinami, które wypełniły się rdzawą wodą. Z ziemi tryskała zielonkawa ciecz i wszędzie unosił się zapach siarki. Zawaliły się stare piece, więc domy raz po raz stawały w ogniu. Wielu wierzyło, że to Bóg zesłał piekło, żeby ludzie pojęli, czym jest jego gniew, i wystrzegali się grzechu.

Pamiętnego październikowego dnia 1802 roku wstrząsy rozlały się po całej Europie, od Moskwy po greckie wyspy, od Belgradu po Petersburg. W samym sercu Bukaresztu nadgryzły Turnul Colţei, najwyższy budynek w mieście, wieżę z pięknym zegarem i potężnym dzwonem, z której można było dostrzec i pożar, i oddziały wroga. Kroniki donoszą, że zapadając się i pękając na pół, wieża pożarła przypadkowego komiwojażera. Może zapatrzył się na nią tak bardzo, że nie zdążył uciec, gdy ziemia pod jego stopami zaryczała, a ze szczytu wieży posypał się gruz? Oprócz wędrownego kupca śmierć poniosły jeszcze trzy osoby – młoda Żydówka, jej dziecko i ktoś, o kim wiadomo tylko tyle, że nie miał w życiu szczęścia. Jak na siłę wstrząsów, które przeszły do historii pod nazwą Wielkiego Trzęsienia Ziemi, los okazał się dla mieszkańców łaskawy.

Bukareszt jest szczególnie skazany na szczodrość przypadku, bo znajduje się niedaleko epicentrum trzęsień ziemi, sześćdziesiąt kilometrów od okręgu Vrancea, a tereny, na których leży miasto, to rejony piaszczyste, co potęguje siłę wstrząsów. Jeśli w okręgu Vrancea wstrząsy będą miały siłę 5 stopni w skali Richtera, to mieszkańcy dzielnicy Militari, pokrytej plątaniną blokowisk, odczują je jako 5,9 stopnia. Mieszkańcy równo gęsto zaludnionego Pantelimonu – jako 6 stopni. Nie ma w Europie miasta o większym zagrożeniu sejsmicznym. Raz na kilkadziesiąt lat, trzy, cztery razy w ciągu jednego stulecia, wstrząsy są tak silne, że niosą śmierć. Bukareszt nie zna zjawiska równie nieprzewidywalnego i nieuchronnego zarazem.

Nieszczęście wisi w powietrzu, anonsowane na ulicach czerwonymi bulinami – tabliczkami w kształcie koła, pokrywającymi skruszałe fasady jak nieleczona wysypka: „budynek po ekspertyzie technicznej, klasa I ryzyka sejsmicznego". Im kamienica starsza i piękniejsza, tym większe prawdopodobieństwo, że podczas trzęsienia ziemi stanie się grobowcem. Bukareszt liczy sto dziewięćdziesiąt takich potencjalnych mogił, najczęściej w samym centrum miasta, przy najbardziej zatłoczonych ulicach. Groza tej możliwości stwarza świetne warunki pracy wszelkim prorokom i fatalistom, którzy gorliwie oszacowują rozmiary przyszłego kataklizmu, licytując się na liczbę ofiar i skalę zagłady. Powściągliwe prognozy mówią, że ze szczelin nie uda się wyjść co najmniej tysiącu ludzi, może dwóm. W najsilniejszym trzęsieniu ziemi, z 1977 roku, które uderzyło w piątek o 21.20, zginęło w stolicy ponad tysiąc czterysta osób.

Ci, którzy przeżyli, pamiętają, że w telewizji oglądali wtedy bułgarski dramat „Słodko i gorzko". I że noc była wyjątkowo jasna i gwiaździsta.

Ci, którzy widzieli wtedy miasto z góry, nie mogli uwierzyć, że bloki mogą się chwiać jak drzewa podczas burzy. W jednej chwili niebo pękło i miasto zawyło z przerażenia. Zerwał się wiatr, którzy roznosił smród spalenizny. Światła zgasły i w bezwzględnej ciemności można było dostrzec tylko wściekłe płomienie buchające ścianą albo pełgające pomarańczowymi językami.

Los rzucał wtedy kostką: ktoś wyszedł do kina i w mrokach sali znalazł schronienie przed śmiercią, ktoś inny oglądał telewizję i widok drżącej szklanki na stoliku był ostatnim obrazem, jaki zarejestrowało jego oko. Ktoś brał prysznic, gdy poczuł drżenie podłogi, ale siła trzęsienia rzuciła go pod framugę drzwi, co uratowało mu życie; ktoś, jak w opowieści Herty Müller, stał przed umywalką, chcąc umyć zęby, i dopiero ktoś inny, identyfikując ciało, wyjął mu szczoteczkę do zębów z ręki. W rocznice trzęsienia ziemi z 1977 roku rumuńskie gazety drukują opowieści ocalałych z motywem przewodnim:

gdybym przyszła pięć minut później,

gdybym wyszedł dziesięć minut wcześniej,

gdyby została w domu swojej matki,

gdyby nie poszedł kupić papierosów.

On wyskoczył przez okno, ona wybiegła na klatkę schodową, ich dziecko zostało półsierotą. Jedni 4 marca świętują kolejne urodziny, inni obchodzą czyjąś rocznicę śmierci. Ziemia wykonuje bezmyślne egzekucje, los jest przypadkiem.

Czasem okazuje się szczególnie okrutny, tak jak to było podczas trzęsienia w 1940 roku, gdy zawalił się najwyższy budynek ówczesnego Bukaresztu, liczący czternaście pięter apartamentowiec Carlton. Drapacz chmur z prawdziwego zdarzenia, ogłaszały gazety, duma miasta, kawałek Ameryki. Nowoczesne kino na parterze szybko stało się miejscem, w którym śmietanka po prostu musiała bywać. Ci, którzy kupują mieszkanie w tym budynku, to ci, którzy mają piękne życie i będą mieli straszną śmierć.

W moim warszawskim mieszkaniu wiszą nad stołem fotografie Nicolae Ionescu z połowy lat trzydziestych przedstawiające bulwary Bălcescu i Magheru. Carlton zajmuje na nich centralne miejsce, potężny, górujący nad miastem, ciemniejszy niż inne budynki. Czasem, gdy patrzę na te zdjęcia, myślę o rodzinach lekarzy i oficerów, o dystyngowanych mężczyznach i wytwornych kobietach, którzy tam mieszkali. O kinie, które ściągało tłumy. O budowniczych, którzy wprowadzili zmiany w projekcie i żeby przestrzeni było więcej, zrezygnowali z wielu słupów podtrzymujących strop. Te, które pozostały, były cieńsze i smuklejsze, niż pierwotnie zakładano. Wyglądały pięknie.

Trzęsienie ziemi uderzyło w środku nocy, o 3.39, kiedy pogrążeni we śnie ludzie byli bezbronni. Najszybciej zawaliło się niskie skrzydło budynku, a zaraz po nim najwyższe piętro, i kolejne, i kolejne, jedno po drugim zamieniały się w gruz. Dla tych, którzy przeżyli, mogła być jeszcze nadzieja. Ratownicy słyszeli głosy wydobywające się z ruin. Ktoś przytomny, kto miał dość przestrzeni i zimnej krwi, zadzwonił z piwnicy: rury są uszkodzone, zakręćcie wodę, bo się potopimy. Ale dwadzieścia minut po trzęsieniu ziemi, o czwartej nad ranem, w piwnicy zdarzyło się najgorsze: zapaliły się zapasy oleju, które służyły do ogrzewania budynku. Te kilka osób, które przeżyły trzęsienie (może kilkanaście? kilkadziesiąt?), dwadzieścia minut później zginęło w płomieniach.

W luksusowym apartamentowcu mieszkało trzysta osób. Przy stercie gruzów słaniała się czwórka ocalałych. Mieli szczęście.

Albo i nie. Ocalały strażnik Carltona na chwilę przed trzęsieniem ziemi stał na tarasie budynku, oglądając miasto. Tamtej deszczowej i zimnej nocy, jak to się zdarza w listopadzie, miał na sobie pelerynę przeciwdeszczową. Kiedy ziemia pod jego stopami się rozwarła, a piętra waliły się jedno po drugim, podmuch powietrza rzucił nim jak nasionem dmuchawca, lecz peleryna zadziałała jak spadochron i zamortyzowała upadek. Tylko w tym skoku był superbohaterem. Ludzie wspominali, że w ciągu kilku minut jego głowa stała się siwa jak zalegający wszędzie kurz. Strażnik żył wiele lat, ale nigdy nie odzyskał spokoju. Przez długi czas można go było spotkać w miejscu, gdzie kiedyś stał budynek, którego ani on, ani nikt inny nie zdołał ochronić.

Dziś statystyki obwieszczają, że mieszkańcy Bukaresztu boją się trzęsienia ziemi bardziej niż śmierci, może dlatego, że niesie ono wszystkie możliwe nieszczęścia, niezawinione i ślepe: śmierć własną, śmierć cudzą, okaleczenia, straty dobytku, rozciągniętą w czasie niepewność i rozpacz. Raz na kilkadziesiąt lat Bukareszt obumiera i powstaje z gruzów, Feniks z powyrywanymi piórami.

– Cosmin, a to co? – Pokazuję szczelinę w ścianie.

– No tak, tak – odpowiada Cosmin.

– Nie boisz się kolejnego trzęsienia?

– Ten dom jest bezpieczny – zapewnia. – Sprawdziłem przecież, zanim go kupiłem. Góra jest drewniana, dach z blachy i wokół żadnych bloków, które mogłyby nam runąć na głowę.

Faktycznie, gdy spadnie deszcz, nasza uliczka zamienia się w błotnisty potok. Wszystko wokół mikre, przycupnięte, obite blachą, więc kiedy zatrzęsie, domki rozkraczą się nieco, wzdrygną, a jeśli runą, to jak konstrukcje z kart. Lecz ta lichość nie chroni nas przed przypadkiem.

Ci, którzy prorokują z największym rozmachem, twierdzą, że tysiąc ofiar to tyle co nic, i prognozują pięćset tysięcy zabitych: pół miliona jest liczbą dobrze wyglądającą na żółtym pasku wiadomości. Wypowiadana odpowiednio złowieszczym tonem, zachowa abstrakcyjny i przyjemnie elektryzujący charakter, który wywoła zesztywnienie niejednej stopy w kapciu. Te szacunki przydają się tylko do lamentów; mimo refrenowych apelów nie powstał żaden skuteczny plan wzmacniania budynków przed kolejnym trzęsieniem ziemi.

W dokumencie pod wybornym tytułem „Pogodzeni z trzęsieniem ziemi? Film o sensie życia, kiedy czekasz, aż pogrzebią cię ruiny" Vlad Ursulean, dziennikarz obywatelski, pyta mieszkańców najbardziej rozchybotanych kamienic, jak im się żyje ze świadomością, że w każdej chwili mogą umrzeć. Otóż żyje im się nieźle.

– Nigdy nie myśleliśmy o wzmocnieniu budynku – wyznaje posępnie starsza pani w błękitnej sukience w białe groszki. Jej twarz zmienia się tylko na chwilę, gdy dowiaduje się, że kamienica, w której mieszka, znajduje się na liście najbardziej zagrożonych zawaleniem. – I tak nikt by się nie przejął, gdybyśmy wszyscy zniknęli razem z tym budynkiem – oznajmia, a w jej głosie słychać pewność i jakąś cichą nutę satysfakcji.

Można odnieść wrażenie, że lokatorzy codziennie recytują przed snem Jagniątko.

– Może mnie przecież zabić i cegła. Nie zmienię swojego przeznaczenia – mówi z uśmiechem młoda kobieta, bujając się na krześle.

– Kto ucieknie losowi, który jest pisany przez Boga? – pyta retorycznie starsza pani trzęsącym się głosem.

Od 1994 roku działa w Bukareszcie Departament Konsolidacji. Ma on na koncie niejakie osiągnięcia: w ciągu siedemnastu lat udało się wzmocnić trzynaście budynków z czterystu dziewięćdziesięciu należących do I i II klasy ryzyka sejsmicznego. Zgodnie z procedurami państwo jest zobowiązane do wzmocnienia nadwątlonych kamienic, ale postępowanie trwa. Czasem dwa lata, trzy, czasem dziesięć. Jeśli już pojawiają się robotnicy, to często partaczą. Tworzy się absurdalne błędne koło nieudolności, złej woli, obojętności i niewiedzy. Ludzie nie zdają sobie sprawy, że mieszkają w grobowcu. A nawet jeśli wiedzą, to nie chcą mieć nic wspólnego z urzędnikami, których uważają za tępych i skorumpowanych. Urzędnicy z kolei sądzą, że wysyłanie ponagleń i nakładanie grzywny wystarczy, bo nikogo nie zaciągnie się siłą, żeby wypełnił formularze. Których są tony. Na biurkach Departamentu piętrzą się stosy bezużytecznej makulatury zalegającej latami. Kiedyś w takich samych stosach będą wypisywane akty zgonów.

Na szczęście burmistrz Sorin Oprescu trzyma rękę na pulsie. W wywiadzie z 2010 roku zapytano go, czy miasto jest przygotowane na kolejne trzęsienie ziemi. Odpowiedział, że owszem, programy pomocowe są wspaniałe, tyle że ludzie nic o nich nie wiedzą. A zresztą, dyspozycje zostały wydane i na trzech cmentarzach w Bukareszcie wyznaczono dodatkowe miejsca dla ofiar kolejnego trzęsienia.

Niestety, na cmentarzach Zachodnim, Strauleşti i Metalurgiei przygotowano tylko dwanaście tysięcy miejsc. Ale bądźmy optymistami. Może z tą połową miliona ofiar przesadzili? Może dwanaście tysięcy wystarczy? Rumuni mają już dość życia w strachu. W ostatnim roku coś drgnęło – udało się wzmocnić trzydzieści budynków. Tyle że po ekspertyzach siedemdziesiąt kolejnych znalazło się w I klasie ryzyka.

Któregoś ranka dzwoni Stefan i pyta, czy wiem, że w nocy było trzęsienie ziemi. Ledwo odczuwalne, 4 stopnie w skali Richtera, ale o drugiej w nocy wybudziło go ze snu. Przez krótką chwilę podłoga zafalowała i meble zdawały się tańczyć.

– Nic o tym nie wiem – mówię – spałam jak zabita.

Po przeczytaniu „Bukaresztu..." Mariusz Szczygieł powiedział: Małgorzata Rejmer była dotąd zdolną młodą pisarką, a okazuje się, że jest jeszcze zdolniejszą reporterką i eseistką. W ustach znakomitego dziennikarza, który za własne reportaże otrzymał wiele międzynarodowych nagród, to nie lada komplement. Rejmer, która kilka dni przed ukazaniem się książki na rynku będzie obchodziła 28. urodziny, jest przyzwyczajona do pochwał. Jej debiutancka „Toksymia" z 2009 r. została niezwykle ciepło przyjęta przez krytykę. Nic dziwnego, że w następnym roku powieść otrzymała nominację do Nagrody Literackiej Gdynia. Możemy być pewni, że literacki portret miasta, nad którym wciąż unosi się duch Słońca Karpat, nie umknie uwadze jurorów.

Pozostało 95% artykułu
Literatura
Stanisław Tym był autorem „Rzeczpospolitej”
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Literatura
Reiner Stach: Franz Kafka w kleszczach dwóch wojen
Literatura
XXXII Targi Książki Historycznej na Zamku Królewskim w Warszawie
Literatura
Nowy „Wiedźmin”. Herold chaosu już nadchodzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Literatura
Patrycja Volny: jak bił, pił i molestował Jacek Kaczmarski