Bukareszt się dławi
Szczelina patrzy na mnie. Biegnie od podłogi, wynurza się znad blatu stołu, przecina ścianę na pół i rozpływa się w powietrzu na wysokości framugi okna, jak rzeka, która wpada do morza. Patrzę na szczelinę wypełnioną czernią, raz prostą jak żyła, raz meandrującą jak nerw. Ona biegnie, a ja siedzę obok niej, przy stole, coś tam przeżuwam, coś tam przeżywam, zaglądam w jej czarne wnętrze i się zastanawiam, ile osób wpadnie w szczeliny, gdy w Bukareszcie znowu zatrzęsie się ziemia. Ponad dwieście lat temu, kiedy przez miasto przeszły wstrząsy o największej sile w historii Rumunii, ziemia popękała tak bardzo, że według jednego z kronikarzy szczeliny pomieściłyby człowieka i konia. Gdzieniegdzie grunt przypominał krater wulkanu z porwaną trajektorią rys, z dziurami podobnymi do studni i rozpadlinami, które wypełniły się rdzawą wodą. Z ziemi tryskała zielonkawa ciecz i wszędzie unosił się zapach siarki. Zawaliły się stare piece, więc domy raz po raz stawały w ogniu. Wielu wierzyło, że to Bóg zesłał piekło, żeby ludzie pojęli, czym jest jego gniew, i wystrzegali się grzechu.
Pamiętnego październikowego dnia 1802 roku wstrząsy rozlały się po całej Europie, od Moskwy po greckie wyspy, od Belgradu po Petersburg. W samym sercu Bukaresztu nadgryzły Turnul Colţei, najwyższy budynek w mieście, wieżę z pięknym zegarem i potężnym dzwonem, z której można było dostrzec i pożar, i oddziały wroga. Kroniki donoszą, że zapadając się i pękając na pół, wieża pożarła przypadkowego komiwojażera. Może zapatrzył się na nią tak bardzo, że nie zdążył uciec, gdy ziemia pod jego stopami zaryczała, a ze szczytu wieży posypał się gruz? Oprócz wędrownego kupca śmierć poniosły jeszcze trzy osoby – młoda Żydówka, jej dziecko i ktoś, o kim wiadomo tylko tyle, że nie miał w życiu szczęścia. Jak na siłę wstrząsów, które przeszły do historii pod nazwą Wielkiego Trzęsienia Ziemi, los okazał się dla mieszkańców łaskawy.
Bukareszt jest szczególnie skazany na szczodrość przypadku, bo znajduje się niedaleko epicentrum trzęsień ziemi, sześćdziesiąt kilometrów od okręgu Vrancea, a tereny, na których leży miasto, to rejony piaszczyste, co potęguje siłę wstrząsów. Jeśli w okręgu Vrancea wstrząsy będą miały siłę 5 stopni w skali Richtera, to mieszkańcy dzielnicy Militari, pokrytej plątaniną blokowisk, odczują je jako 5,9 stopnia. Mieszkańcy równo gęsto zaludnionego Pantelimonu – jako 6 stopni. Nie ma w Europie miasta o większym zagrożeniu sejsmicznym. Raz na kilkadziesiąt lat, trzy, cztery razy w ciągu jednego stulecia, wstrząsy są tak silne, że niosą śmierć. Bukareszt nie zna zjawiska równie nieprzewidywalnego i nieuchronnego zarazem.
Nieszczęście wisi w powietrzu, anonsowane na ulicach czerwonymi bulinami – tabliczkami w kształcie koła, pokrywającymi skruszałe fasady jak nieleczona wysypka: „budynek po ekspertyzie technicznej, klasa I ryzyka sejsmicznego". Im kamienica starsza i piękniejsza, tym większe prawdopodobieństwo, że podczas trzęsienia ziemi stanie się grobowcem. Bukareszt liczy sto dziewięćdziesiąt takich potencjalnych mogił, najczęściej w samym centrum miasta, przy najbardziej zatłoczonych ulicach. Groza tej możliwości stwarza świetne warunki pracy wszelkim prorokom i fatalistom, którzy gorliwie oszacowują rozmiary przyszłego kataklizmu, licytując się na liczbę ofiar i skalę zagłady. Powściągliwe prognozy mówią, że ze szczelin nie uda się wyjść co najmniej tysiącu ludzi, może dwóm. W najsilniejszym trzęsieniu ziemi, z 1977 roku, które uderzyło w piątek o 21.20, zginęło w stolicy ponad tysiąc czterysta osób.
Ci, którzy przeżyli, pamiętają, że w telewizji oglądali wtedy bułgarski dramat „Słodko i gorzko". I że noc była wyjątkowo jasna i gwiaździsta.