Pięćdziesięciolatek Éric Vuillard, filmowiec, i już wówczas całkiem doświadczony prozaik zabłysnął „Porządkiem dnia” w 2017 roku, kiedy za tę książkę otrzymał nagrodę Goncourtów. Później zresztą, gdy „Porządek” zaczęto wydawać poza Francją, zaczęły się sarkania. Że Francuzi przesadzili honorując tak ważną nagrodą akurat „Porządek dnia”. Że Vuillard wyważał wielokrotnie otwarte drzwi próbując dociec okoliczności sprzyjających rozwojowi totalitaryzmu. Że jego oburzenie to rodzaj oburzenia niedouczonego studenta, który odkrył jak okropny był nazizm… Słowem, na świecie znacznie chłodniej niż we Francji.
Nie odmawiam prawa do chłodu, ale w ten sposób łatwo skrzywdzić Vuillarda. Napisał książkę niezwykłą, tym bardziej niezwykłą dla polskiego czytelnika gdyż odwołującą się do mało znanej w Polsce, a nie tak rzadkiej we Francji, formuły narracyjnej - récit. W dużym uproszczeniu to proza, opowieść, w której mocno widać zaangażowanie narratora. U nas pewnie najłatwiej nazwać „Porządek dnia” rodzajem reportażu historycznego, którym rządzi twarda ręka narratora, gdzie fakty toną w komentarzu i osądzie nad nimi. „Taka jest sztuka narracji: nic nie jest niewinne” – zauważa w którymś miejscu Vuillard.
Nie jest oczywiście niewinny przede wszystkim nazizm, oddany poprzez opowieść o anschlussie Austrii. Ale opowieść traktowaną bardzo szeroko: od sceny jak jeszcze w 1933 roku kwiat niemieckich przemysłowców potulnie zgodził się finansować NSDAP po równie potulną reakcję ówczesnych zachodnich polityków na agresję Hitlera wobec Austrii i Czechosłowacji. Stąd „Porządek dnia” określano jako opowieść o niemocy i kapitulacji osobowości – gdyby ci wszyscy ludzie postawili się krzykliwemu führerowi, historia wyglądałaby inaczej.
Ale dzisiaj u Vuillarda przykuwają uwagę inne sceny. Szczegółowy opis zajęcia Austrii przez nazistów w 1938 roku, który to najazd został podlany nieprawdopodobnym natarciem propagandowym. Jednak wyszło i strasznie, i nieco jednak śmiesznie. Otóż wbrew nadziejom tłumów, Niemcy po prostu się nie pojawili, gdyż zepsuł się ich tandetny sprzęt, co wywołało wściekłość Hitlera. Zresztą ten dzień w ogóle nie był dla niego najlepszy, gdyż jednocześnie w Wiedniu trwały intensywne zabiegi, żeby inwazji nadać jakiekolwiek pozory legalności. Szło to wszystko bardzo opornie, po drodze dochodziło do sytuacji, które przerastały pojęcie führera. Gdy zażądał od Schuschnigga, kanclerza Austrii, wymiany ministrów, ten przypomniał, że zgodnie z konstytucją do tego jest wymagana zgoda prezydenta. „Teraz on [Hitler] wyjąkał, jakby nie do końca rozumiał co się dzieje: »A więc macie u siebie prawa«. Przeszkody wynikające z prawa konstytucyjnego wykraczały poza jego rozumienie”.
Wściekły atak propagandy, maskowanie drapieżnych instynktów dyktatorów jakąś formułą legalizmu, w tym oczywiście występowanie rzekomo w obronie tak naprawdę podbijanych narodów – skąd my znamy? „Porządek dnia” to również studium dotyczące mafijnego charakteru dyktatur, podczas anschlussu znaczną rolę odegrały relacje, kumpelstwo, międzynarodowe powiązania NSDAP. Stąd zresztą tytuł książki, który dotyczy innej strasznej, a jednocześnie karykaturalnej postaci, marszałka lotnictwa Rzeszy, który skrupulatnie zaplanował podbój Austrii : „I Göring dyktuje porządek dnia, godzina po godzinie. Krok po kroku. W zwięzłych zdaniach pobrzmiewa władczy ton, pogarda”.