Gaz na ulicach

Prefiguracja polskiego losu narodowego u Janusza Rudnickiego

Publikacja: 06.02.2009 15:15

Red

Wszyscy pamiętają stary przepis Alfreda Hitchcocka na konstrukcję dobrego filmu, ale i tak przypomnę: film ma zaczynać się trzęsieniem ziemi, po czym napięcie powinno stopniowo rosnąć.

Powieść Janusza Rudnickiego „Chodźcie, idziemy” zaczyna się wybuchem gazu, ponieważ trzęsienia ziemi występują w naszych szerokościach geograficznych skrajnie rzadko. Ściśle mówiąc, wybuch poprzedzony jest trzydziestostronicowym wstępem wprowadzającym czytelnika w atmosferę grozy dnia codziennego; narrator przyjeżdża z zagranicy i: klucz nie pasuje, bo jest do innego mieszkania, w Niemczech, zatrzaskuje się na balkonie na mrozie, tłuką się butelki zwrotne, czuć gazem, winda nie działa, narrator smaruje sobie twarz pastą do butów. W końcu gaz wybucha, po czym narrator-bohater powieści milknie.

Janusz Rudnicki mieszka od dwudziestu kilku lat w Hamburgu i stamtąd snuje swą opowieść o wszystkim, osobliwe silva rerum, w formie „Listów z Hamburga”, drukowanych w „Twórczości” a potem i w książkach. Jesienią 2008 roku opowiadał na przykład o Almie Mahler i jej niecodziennym snobizmie, czyli wysokich wymaganiach w sprawie partnera.

Historie z wyższych sfer ducha, jak powyższa, opisuje Rudnicki prostym kolokwialnym językiem ludzi z ulicy, nieraz dosadnym. W „Chodźcie, idziemy” jednak mówi o czymś zupełnie innym. O sprawach polsko-niemieckich, w swój brutalnie prowokacyjny sposób. O Polakach w Niemczech i polskich kompleksach wobec Niemców, o kłopotach przymusowych robotników z czasów wojny z uzyskaniem odszkodowań. Ale w rzeczywistości mówi o absurdalności życia, a jeszcze głębiej o absurdalności dzisiejszego życia polskiego.

Wybuch gazu w warszawskiej Rotundzie, gdzie mieści się bank PKO, nastąpił w lutym 1979 roku. Była to zima stulecia, która sparaliżowała kraj. Ulica drwiła: nie potrzeba Bundeswehry – nam wystarczy minus cztery. I zima, i wybuch, jak wszystko w komunie, nabrały od razu wymiaru politycznego. I to nie tylko z powodu liczby ofiar: zginęło 49 osób – wtedy była to największa katastrofa w powojennej Polsce – tylko dlatego, że komuna usiłująca kierować wszystkim była tym samym winna wszystkiemu, a także dlatego, że – cokolwiek powiedziała – nie wierzono jej; ludzie wiedzieli lepiej, że wybuch był raczej zamachem bombowym, elementem jakiejś tajemniczej walki o wpływy na szczytach komunistycznej władzy. W kraju narastała atmosfera wybuchu społecznego, który nastąpił półtora roku później.

„Życie, choć piękne, tak kruche jest”. Taki tekst – widoczny z daleka – czytamy na murze Stoczni Gdańskiej. Jednak nie upamiętnia on ofiar Grudnia ,70. Jest to fragment piosenki upamiętniającej ofiary pożaru, który wybuchł w hali sportowej stoczni podczas koncertu w listopadzie 1994 r. Bo katastrofy trwają w najlepsze również po nastaniu nowej Polski. Pożary, zawalenia dachów pod śniegiem i, przede wszystkim, wybuchy gazu to trwałe elementy naszej rzeczywistości według autora, który nie wymyśla niczego. Integralną częścią jego powieści są reprodukcje artykułów gazetowych, już z lat 90., na temat serii wybuchów gazu w całym kraju.

Polska jako wybuchowy gazowy wulkan to oczywiście wizja absurdalna, ale równie dobra jak każda inna. Czy wizja kraju rządzonego wciąż,

20 lat po transformacji ustrojowej, przez byłych esbeków jest mniej absurdalna? A więc wybuch gazu jako prefiguracja polskiego losu narodowego nie jest żadną przesadą. Autor-narrator wraca do kraju i zaraz ląduje pod gruzami swojego bloku.

Rudnicki ma dość rzadką umiejętność: potrafi przekazywać na piśmie zapachy. Zapachy, jakie przekazuje nam autor, wyrosły w Kędzierzynie-Koźlu, koło Blachowni i Azotów, to nie są ciasteczka czy łąka, tylko chemikalia i benzyna.

Janusz Rudnicki jest w pewnym sensie prekursorem Doroty Masłowskiej: zbiera myśli ludzi z ulicy i takiż uliczny język, będące jednak, mimo pozorów autentyzmu, autorską kreacją. Oczywiście, nie mam na myśli tej właśnie książki, która ukazuje się, gdy Dorota Masłowska jest już uznaną, choć nie wiem, czy zrozumianą pisarką. Czy dlatego, że kobieta, czy że za młoda – nie mam pojęcia.

Janusz Rudnicki jest mężczyzną i to w sile wieku, a też go nie rozumieją. Czytając teksty o jego twórczości, szczególnie może o tej ostatniej powieści – finalistce Nike – napotykamy najdziwaczniejsze opinie, np., że Rudnicki „napisał pamflet na prowincjuszy, ludzi przeciętnych, nieciekawych”. Na Nike w ubiegłym roku powieść okazała się zbytnio wybuchowa, zawsze lepiej dać nagrodę utworowi przypominającemu bombę z plasteliny, cichą, niedającą żadnych odłamków i nikogo nie obchodzącą.

[i]Janusz Rudnicki „Chodźcie, idziemy”, W.A.B., Warszawa 2008[/i]

Wszyscy pamiętają stary przepis Alfreda Hitchcocka na konstrukcję dobrego filmu, ale i tak przypomnę: film ma zaczynać się trzęsieniem ziemi, po czym napięcie powinno stopniowo rosnąć.

Powieść Janusza Rudnickiego „Chodźcie, idziemy” zaczyna się wybuchem gazu, ponieważ trzęsienia ziemi występują w naszych szerokościach geograficznych skrajnie rzadko. Ściśle mówiąc, wybuch poprzedzony jest trzydziestostronicowym wstępem wprowadzającym czytelnika w atmosferę grozy dnia codziennego; narrator przyjeżdża z zagranicy i: klucz nie pasuje, bo jest do innego mieszkania, w Niemczech, zatrzaskuje się na balkonie na mrozie, tłuką się butelki zwrotne, czuć gazem, winda nie działa, narrator smaruje sobie twarz pastą do butów. W końcu gaz wybucha, po czym narrator-bohater powieści milknie.

Pozostało 84% artykułu
Literatura
Stanisław Tym był autorem „Rzeczpospolitej”
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Literatura
Reiner Stach: Franz Kafka w kleszczach dwóch wojen
Literatura
XXXII Targi Książki Historycznej na Zamku Królewskim w Warszawie
Literatura
Nowy „Wiedźmin”. Herold chaosu już nadchodzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Literatura
Patrycja Volny: jak bił, pił i molestował Jacek Kaczmarski