Wszyscy pamiętają stary przepis Alfreda Hitchcocka na konstrukcję dobrego filmu, ale i tak przypomnę: film ma zaczynać się trzęsieniem ziemi, po czym napięcie powinno stopniowo rosnąć.
Powieść Janusza Rudnickiego „Chodźcie, idziemy” zaczyna się wybuchem gazu, ponieważ trzęsienia ziemi występują w naszych szerokościach geograficznych skrajnie rzadko. Ściśle mówiąc, wybuch poprzedzony jest trzydziestostronicowym wstępem wprowadzającym czytelnika w atmosferę grozy dnia codziennego; narrator przyjeżdża z zagranicy i: klucz nie pasuje, bo jest do innego mieszkania, w Niemczech, zatrzaskuje się na balkonie na mrozie, tłuką się butelki zwrotne, czuć gazem, winda nie działa, narrator smaruje sobie twarz pastą do butów. W końcu gaz wybucha, po czym narrator-bohater powieści milknie.
Janusz Rudnicki mieszka od dwudziestu kilku lat w Hamburgu i stamtąd snuje swą opowieść o wszystkim, osobliwe silva rerum, w formie „Listów z Hamburga”, drukowanych w „Twórczości” a potem i w książkach. Jesienią 2008 roku opowiadał na przykład o Almie Mahler i jej niecodziennym snobizmie, czyli wysokich wymaganiach w sprawie partnera.
Historie z wyższych sfer ducha, jak powyższa, opisuje Rudnicki prostym kolokwialnym językiem ludzi z ulicy, nieraz dosadnym. W „Chodźcie, idziemy” jednak mówi o czymś zupełnie innym. O sprawach polsko-niemieckich, w swój brutalnie prowokacyjny sposób. O Polakach w Niemczech i polskich kompleksach wobec Niemców, o kłopotach przymusowych robotników z czasów wojny z uzyskaniem odszkodowań. Ale w rzeczywistości mówi o absurdalności życia, a jeszcze głębiej o absurdalności dzisiejszego życia polskiego.
Wybuch gazu w warszawskiej Rotundzie, gdzie mieści się bank PKO, nastąpił w lutym 1979 roku. Była to zima stulecia, która sparaliżowała kraj. Ulica drwiła: nie potrzeba Bundeswehry – nam wystarczy minus cztery. I zima, i wybuch, jak wszystko w komunie, nabrały od razu wymiaru politycznego. I to nie tylko z powodu liczby ofiar: zginęło 49 osób – wtedy była to największa katastrofa w powojennej Polsce – tylko dlatego, że komuna usiłująca kierować wszystkim była tym samym winna wszystkiemu, a także dlatego, że – cokolwiek powiedziała – nie wierzono jej; ludzie wiedzieli lepiej, że wybuch był raczej zamachem bombowym, elementem jakiejś tajemniczej walki o wpływy na szczytach komunistycznej władzy. W kraju narastała atmosfera wybuchu społecznego, który nastąpił półtora roku później.