Wspomnienia konfabulowane?

Podtytuł tej książki zapewnia, jakoby była to „Autobiografia oficera wywiadowczego „Dwójki"

Aktualizacja: 06.05.2011 18:57 Publikacja: 06.05.2011 18:35

Wspomnienia konfabulowane?

Foto: materiały prasowe

Red

I owszem, autor, Stanisław Zenon Zakrzewski, był przez chwilę współpracownikiem owej „dwójki", tyle że króciutko, zbyt krótko, by ten atrakcyjny podtytuł można uznać za uzasadniony. I tak już będzie z całą tą książką; trochę prawdziwą, trochę konfabulowaną, a przy tym nacechowaną osobistymi niechęciami autora. Równie ważnym błędem jest obarczenie relacji wspomnieniowej wiedzą, jaka autorowi była dana dopiero po wielu latach. A przecież pomimo wad książkę tę czyta się! Czyta się jednym tchem, w pędzie.

Ale po kolei! Na początku były szkoły. Wyższe studia, przypadek sprawił, odbywa we Wiedniu. Niektórzy z jego ówczesnych kolegów za kilka lat pójdą w ministry. Na razie studiują, czyli np. uczą się fałszować księgowość. Podobno ta „zręczność" jest im potrzebna jedynie dla jej wykrywania w praktyce buchalteryjnej. Poza tym nasz bohater idzie, tańcząc przez życie; nad Dunajem poznaje nowe kroki, rytmy. Staje się mistrzem tanga. Znają go w najlepszych lokalach miasta. Ale znany jest także w kręgach Polonii wiedeńskiej, czynnie działa w bractwie studenckim, bierze udział w ćwiczeniach „Strzelca".

Gdy wybucha pierwsza wojna, wcielony do armii jedzie do Monachium. Jak napisze po latach: „Tym samym pociągiem jedzie do Monachium austriacki ochotnik, nazwiskiem hitler". To ostentacyjne pisanie z małej litery nazwiska jednego z największych zbrodniarzy w dziejach świata zwróci uwagę czytających. Być może niektórzy z nich, tak jak niżej podpisany, zerkną w tym momencie do indeksu i sprawdzą, jak też jest pisany jeszcze większy zbrodniarz naszych czasów, czyli Stalin. A jest pisany dużą literą, jak najbardziej. Znakiem tego pisany jest z szacunkiem! I tak to zaczynają się pierwsze poważniejsze niepokoje towarzyszące lekturze wspomnień p. Zakrzewskiego.

Monachium, wiadomo Bawaria, m.in. z radykalną odmianą języka niemieckiego. Autor pilnie się uczy tego narzecza, poznaje miasto. Jasne, że również i tańcząc. Niestety, przychodzi pora wyjazdu na front, jest jesień roku 1915, trafia w Wogezy, Alzacja. Wojna okopowa, pozycyjna. Mija mu tam jesień, zima. Wiosną 1916 roku trafia pod Sommę. Ma ogromne szczęście, już w pierwszej potyczce zostaje lekko ranny, ląduje na tyłach. I znowu znajdzie się w Monachium, gdzie zaprzyjaźnia się ze Stanisławem Przybyszewskim i jego żoną Jadwigą. Przyjaźń ta przetrwa do końca życia Przybyszewskiego.

Gdy w marcu 1917 w Rosji dokonuje się rewolucja lutowa, ożywają szanse na odzyskanie niepodległości przez Polskę. Omawiając atmosferę kwietniową 1917 roku, autor pisze, iż kapitaliści obawiają się, „że zaraza komunistyczna ogarnie i Niemcy. Temu trzeba zapobiec. W tym celu tworzy się nowe państwo, Pufferstaat (państwo buforowe) Polska". Wywodzi, iż zaistnienie Polski, tego „Chrystusa Narodów", bardzo odpowiada „interesom Kościoła katolickiego i kapitalistom, którzy boją się socjalizmu, komunizmu, bolszewizmu". Inaczej mówiąc, autor tej tezy stwierdza, iż w kwietniu 1917 roku powszechnie już było wiadome, jak wielkim zagrożeniem dla Europy, świata jest komunizm, bolszewizm... A przecież Włodzimierz Iljicz dopiero co wsiadał w Zurychu (dokładnie, 9 kwietnia 1917 r.) do wagonu, który zaraz za nim i jego towarzyszami zaplombowano i wysłano do Rosji z misją raczej dywersyjną, a nie po to, by instalowali tam jakąś nową formację ustrojową.

Nie pierwszy to i nie ostatni błąd autora, niepotrzebnie „mądrzejszego" od czasów, które opisuje. Ale, na razie, polityka to furda. Owszem, można o niej chwilę pogadać, ale zaraz trzeba wracać na parkiet. I, broń Boże, jechać na front, tam przecież strzelają. Nie dziwimy się jego postawie, mówiąc słowami współczesnego nam barda (Kelusa dokładniej), „bo ta nafta nie jest moja". Więc doprawdy właściwiej jest brylować w Monachium, na parkiecie, w restauracji wśród atrakcyjnych kobiet, ciekawych intelektualnie mężczyzn. Życie to tak go absorbuje, iż w swej książce nawet nie wspomni o wybuchu w Rosji październikowej kontrrewolucji.

W styczniu roku 1918 dociera – służbowo – do Warszawy. Wiosną tego samego roku zostaje wysłany w okolice Łomży. Spędzi tam kilka miesięcy, do jesieni, do ucieczki Niemców. 11 listopada. Na początku roku 1919 dostaje przydział do Łodzi. Autor nie ukrywa swych sympatii, antypatii. Uwielbia np. Paderewskiego. Natomiast taki Piłsudski... Co to za marszałek, który wierzy w kabałę, stawia pasjanse, a w ogóle to dał się otoczyć samymi szarlatanami...? Tej opinii autor jest bardzo pewien. Na początku roku 1920 zawiera związek małżeński. Jednocześnie zostaje mianowany do Misji Plebiscytowej na Warmii i Mazurach. I jest to niewątpliwy okres ścisłej współpracy z „Dwójką".

Ale trwa wojna, jeszcze się nie skończyła. Autor dość dziwnie o niej pisze: „Bawimy się w wojenki. Działamy na rozkazy Ententy, która chce za wszelką cenę zgnieść ruch rewolucyjny idący ze Wschodu"... Hm, zwycięstwo tego „ruchu rewolucyjnego" oznaczało przekreślenie niepodległości Polski. Zakrzewski przez chwilę bierze udział w działaniach frontowych. Niedługo, bo i szybko osiada w Warszawie. Potem otrzymuje przydział do Grudziądza. Owe dni opisuje po swojemu, czyli mistrzowsko, łącznie z przedstawianiem dziwolągów miejscowego języka, potrafiącego tak np. sformułować anons: „Tu się przyjmuje męskie przodki do sztywnienia" lub „Trumny i inne meble".

Natomiast, choć to równoległy czas, czytelnik nie dowie się o końcu walk z bolszewikami w roku 1920. Wojnę wygrali chyba Polacy, bo oto autor otrzymuje w roku 1921 ważną funkcję w Komisariacie Generalnym Rzeczypospolitej Polskiej w Gdańsku. Na początku 1922 roku znowu znajdzie się w Monachium, służbowo, jako konsul. Po roku odejdzie zniesmaczony m.in. zachowaniem „Dziadka", który... siedzi w Sulejówku i, podobno, „bruździ gdzie może". Przypadkowo autor staje się specjalistą od reklamy i fach ten do końca już będzie przez niego traktowany jak najbardziej na serio. Jednym z przyjaciół, a także chwilowym wspólnikiem w interesach, jest pan Kuhnert, poseł Rzeczypospolitej w Gdańsku, w 1924 r. mianowany syndykiem Gmin Województwa Śląskiego.

Autor ma do niego wyraźną sympatię. Choć nie zawaha się go nazwać alkoholikiem, każdą wpadkę kolegi z góry wybacza. Nawet permanentne wybijanie szyb w mieszkaniu wojewody śląskiego Michała Grażyńskiego przez zawianego Kuhnerta jest przejawem jego poczucia humoru, a nie np. chuligaństwa... Tu niewątpliwej barwy książce dodaje fakt, iż Zakrzewski za czas akcji zaczepnych wobec wojewody – jak go tytułuje – Grażyńskiego na Śląsku podaje rok 1924. A więc czas, gdy Grażyński jeszcze nie był wojewodą (stał się nim dopiero po zamachu majowym 1926 roku), a wcześniej pojawiając się na Śląsku, przybywał tam incognito, i to pod takimi adresami, których p. Kuhnert nie mógł znać. I nie jest to ze strony Zakrzewskiego literówka, przejęzyczenie.

Autor kilkakroć powraca do konfliktu Kuhnerta z Grażyńskim i za każdym razem jest to dla niego rok 1924, a Grażyński już ma tytuł wojewody! Lata działalności na Wybrzeżu należą bodaj do najciekawszych fragmentów omawianej książki. Do Warszawy autor wraca po majowym przewrocie Piłsudskiego. Wraca, choć jakże szczerze nienawidzi „Dziadka", i z jakąż radością powtarza czyjąś opinię: „Jak może wódz biegać po świecie z krymką nieprzepisową na głowie do munduru! Ni to maciejówka, ni to oprychówka. Szabelka w rączce, garb na plecach, nie potrafi chodzić, nie ma kroku żołnierskiego – cywil w każdym calu i przy tym pozbawiony wszelkiej koncepcji politycznej czy gospodarczej. W otoczeniu ma pajaców, błaznów, bawidamków, takich jak Wieniawa; moczymorda (...)". No, faktycznie, autor nie cierpi bawidamków, a już szczególnie moczymordów! A tuż zaraz natykamy się na jeszcze bardziej sensacyjne notatki autora. Oto cytuje on czyjąś opinię dotyczącą ZSRR, państwa – jak pisze – miodem i pracą płynącego. Będący tam jeszcze Polacy ani myślą wracać do kraju, po prostu – tam są szczęśliwi. Autor jedynie lekko protestuje wobec wizji zatrudnienia tam jeszcze większej masy Polaków. No bo jak tam pojadą, nad taki np. Bajkał, to kto będzie pracował w Polsce...?! Jest fajnie, zabawowo, rozwojowo.

W roku 1936 Zakrzewski pozwala sobie na kolejny, przedziwny zapis: „Zaznacza się coraz wyraźniej front komunistyczny i »Antyk« (front antykomunistyczny). Jest to najwyraźniejsza linia podziału społeczeństwa na dwa odłamy; postępowy i wsteczny". Czyżby postępowym był ten prokomunistyczny...? Tak, niewątpliwie autor potrafi być mistrzem w zaskakiwaniu czytelnika. Ale, co trzeba raz kolejny przyznać, książka ta – w swej zdecydowanej większości – trzyma wysoki poziom atrakcyjności. Anegdota goni anegdotę, ciekawostka ciekawostkę. Autor nie unika tematów tak drażliwych jak relacja polsko-żydowska. Niestety, czyni to bardzo powierzchownie. Przeraża go np. wizja nagłego wyjazdu z Polski do Palestyny milionów – jak twierdzi – najwartościowszych, wykształconych Żydów. Jego wywodom umyka fakt, iż Palestyna jest w stanie pomieścić rocznie aż... 30 tysięcy przybyszy. Jest to mniej aniżeli ich roczny przyrost na terenie Polski.

Podobno w ostatnich dniach niepodległości spotkał w augustowskim Yacht Clubie w Augustowie mocno pijanego Becka w towarzystwie „młodej damy"... Przepraszam, ale nie wierzę w prawdziwość tej sceny! Jak widać, przez minione 427 stron lektury tyle już musiało narosnąć we mnie podejrzeń wobec rzetelności autora, że – no, właśnie! – nie wierzę. Już wiem, iż autor jak kogoś nie lubi, to i nie lubi! W książce natomiast ani razu nie znajdziemy informacji o tym, co się wydarzyło 17 września 1939 roku! Jest o uciekaniu rządu, sztabu, a brakuje podstawowej konstatacji, iż szykowano linię obrony na Wschodzie, i stąd też np., pozornie bezsensowny dziś, rozkaz wymarszu wojska z Warszawy wydany przez płk. Umiastowskiego.

Nie brakuje też, co gorsze dla autora, niedopowiedzeń. Np. jednym z podstawowych – jak twierdzi Zakrzewski – źródeł jego utrzymania w czasie okupacji będzie współpraca z polskojęzycznym Wydawnictwem Polskim i wydawanie w nim książek swego autorstwa. Np. o sztuce reklamy, ale i słownika technicznego polsko-rosyjsko-niemieckiego. Zakrzewski zapewnia: „Wydawnictwo nie miało zresztą oblicza polakożerczego, wydawało książki o charakterze popularnym, utylitarnym, jak na przykład książki kucharskie, kalendarze najróżniejszej formy, treści i maści". Nie jest to prawda, nie było to wydawnictwo obojętne. Wydawano w nim np. książki antyżydowskie. Jak np. w roku 1942 powieść „Burza nad lasem" Olgierda Dembińskiego (pseudonim).

W „Na wozie i pod wozem" nie ma 17 września 1939, ale nie ma także słowa o Katyniu. Autorowi opisującemu lata 1939 – 1945 udało się ani razu nie wspomnieć tej nazwy podsmoleńskiej miejscowości. Nie zapomni jednak pisać o zwycięskim pochodzie – w pewnym momencie – armii sowieckiej. Generalnie, jak twierdzi, „Polacy chorowali na tle oczekiwania Amerykanów, Anglików". Zdumienie go ogarniało, gdy śledził polskie rozmowy polityczne. Stwierdza zdecydowanie, iż polska inteligencja „pozbawiona była tego, co nazywamy »intelektem«". A Powstanie Warszawskie... Jak twierdzi Zakrzewski, jego wybuch zaskoczył wszystkich oprócz Niemców. Zaskoczył też podobno Ruskich. Hm, a czyż to nie m.in. sowiecka polskojęzyczna radiostacja im. Tadeusza Kościuszki wzywała do owego powstania? Jeśli autor o tym nie wiedział, to i nie powinien brać się za ten temat. A jeśli wiedział, a pominął, to znaczy, że chciał wszystko zrobić, aby „udowodnić" swą tezę mówiącą o rzekomym kretyństwie stojącym u przyczyn wybuchu powstania. Im bliżej końca tej książki, tym gorzej jest ona pisana. Sztampowo, bez wcześniejszego polotu, oddechu. Co najgorsze – bez humoru, ironii. A to jest zbrodnia literacka najwyższego sortu! Zaczynają się ot, lepiej czy gorzej zapisane dzieje pewnego małżeństwa we wrześniu 1944 wywiezionego z powstańczej Warszawy do Niemiec. Autorowi wprost brakuje słów zachwytu wobec zastanej tam czystości, schludności. A jaki porządek, jakaż świetna organizacja! W przeciwieństwie do tego, co pamięta z kraju...

Jesienią 1945 r. Zakrzewscy wracają do kraju, ale zanim do tego dochodzi, współpracuje on z misją sowiecką zajmującą się m.in. namawianiem byłych jeńców radzieckich do powrotu do ojczyzny. I tak oto dosłownie ocenia swe ówczesne doświadczenia: „Mój szacunek dla Sowietów uzasadniony – załatwiają solidnie i bezinteresownie". A wraca do kraju, ponieważ: „Umierać za Polskę można wszędzie, ale pracować dla Niej trzeba w kraju". Czyli cała nasza emigracja to lenie i warchoły niechcące pracować dla kraju... Ilość banałów i nieprawd zapełniających ostatnie kilkanaście stron książki przekracza wszelką tolerancję. W tych końcowych partiach książki możemy odnaleźć jeszcze kilka odwołań do czasów okupacji niemieckiej.

Osłupiałym wzrokiem odczytujemy np. informację o zastrzeleniu przez podziemie jakiegoś volksdeutscha wraz z jego żoną, ale i z... ich małą córeczką. Autor komentuje ten czyn: „Sądy kapturowe działają jednak sprawnie i szybko". „Sprawnie" w zabijaniu dzieci?! Kończąc recenzję, przywołam tekst otwierający książkę, czyli „Wprowadzenie" Stefana Bratkowskiego, piszącego, m.in.: „Wspomnienia każdego człowieka z tego pokolenia układają się same w powieść przygodową – i to mogłoby tu wystarczyć jako rekomendacja dla Czytelnika"... Tak, póki te „wspomnienia" były powieścią przygodową, autor w pełni się spisał, natomiast gdy popadł w publicystykę... Wypada mi finalizować ocenę książki dziwnym wnioskiem: polecam, choć ostrzegałem! Grzegorz Eberhardt

Stanisław Zenon Zakrzewski „Na wozie i pod wozem. Autobiografia oficera wywiadowczego »Dwójki« 1890 – 1945". Cindeella, Warszawa 2010

I owszem, autor, Stanisław Zenon Zakrzewski, był przez chwilę współpracownikiem owej „dwójki", tyle że króciutko, zbyt krótko, by ten atrakcyjny podtytuł można uznać za uzasadniony. I tak już będzie z całą tą książką; trochę prawdziwą, trochę konfabulowaną, a przy tym nacechowaną osobistymi niechęciami autora. Równie ważnym błędem jest obarczenie relacji wspomnieniowej wiedzą, jaka autorowi była dana dopiero po wielu latach. A przecież pomimo wad książkę tę czyta się! Czyta się jednym tchem, w pędzie.

Pozostało 96% artykułu
Literatura
Stanisław Tym był autorem „Rzeczpospolitej”
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Literatura
Reiner Stach: Franz Kafka w kleszczach dwóch wojen
Literatura
XXXII Targi Książki Historycznej na Zamku Królewskim w Warszawie
Literatura
Nowy „Wiedźmin”. Herold chaosu już nadchodzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Literatura
Patrycja Volny: jak bił, pił i molestował Jacek Kaczmarski