I owszem, autor, Stanisław Zenon Zakrzewski, był przez chwilę współpracownikiem owej „dwójki", tyle że króciutko, zbyt krótko, by ten atrakcyjny podtytuł można uznać za uzasadniony. I tak już będzie z całą tą książką; trochę prawdziwą, trochę konfabulowaną, a przy tym nacechowaną osobistymi niechęciami autora. Równie ważnym błędem jest obarczenie relacji wspomnieniowej wiedzą, jaka autorowi była dana dopiero po wielu latach. A przecież pomimo wad książkę tę czyta się! Czyta się jednym tchem, w pędzie.
Ale po kolei! Na początku były szkoły. Wyższe studia, przypadek sprawił, odbywa we Wiedniu. Niektórzy z jego ówczesnych kolegów za kilka lat pójdą w ministry. Na razie studiują, czyli np. uczą się fałszować księgowość. Podobno ta „zręczność" jest im potrzebna jedynie dla jej wykrywania w praktyce buchalteryjnej. Poza tym nasz bohater idzie, tańcząc przez życie; nad Dunajem poznaje nowe kroki, rytmy. Staje się mistrzem tanga. Znają go w najlepszych lokalach miasta. Ale znany jest także w kręgach Polonii wiedeńskiej, czynnie działa w bractwie studenckim, bierze udział w ćwiczeniach „Strzelca".
Gdy wybucha pierwsza wojna, wcielony do armii jedzie do Monachium. Jak napisze po latach: „Tym samym pociągiem jedzie do Monachium austriacki ochotnik, nazwiskiem hitler". To ostentacyjne pisanie z małej litery nazwiska jednego z największych zbrodniarzy w dziejach świata zwróci uwagę czytających. Być może niektórzy z nich, tak jak niżej podpisany, zerkną w tym momencie do indeksu i sprawdzą, jak też jest pisany jeszcze większy zbrodniarz naszych czasów, czyli Stalin. A jest pisany dużą literą, jak najbardziej. Znakiem tego pisany jest z szacunkiem! I tak to zaczynają się pierwsze poważniejsze niepokoje towarzyszące lekturze wspomnień p. Zakrzewskiego.
Monachium, wiadomo Bawaria, m.in. z radykalną odmianą języka niemieckiego. Autor pilnie się uczy tego narzecza, poznaje miasto. Jasne, że również i tańcząc. Niestety, przychodzi pora wyjazdu na front, jest jesień roku 1915, trafia w Wogezy, Alzacja. Wojna okopowa, pozycyjna. Mija mu tam jesień, zima. Wiosną 1916 roku trafia pod Sommę. Ma ogromne szczęście, już w pierwszej potyczce zostaje lekko ranny, ląduje na tyłach. I znowu znajdzie się w Monachium, gdzie zaprzyjaźnia się ze Stanisławem Przybyszewskim i jego żoną Jadwigą. Przyjaźń ta przetrwa do końca życia Przybyszewskiego.
Gdy w marcu 1917 w Rosji dokonuje się rewolucja lutowa, ożywają szanse na odzyskanie niepodległości przez Polskę. Omawiając atmosferę kwietniową 1917 roku, autor pisze, iż kapitaliści obawiają się, „że zaraza komunistyczna ogarnie i Niemcy. Temu trzeba zapobiec. W tym celu tworzy się nowe państwo, Pufferstaat (państwo buforowe) Polska". Wywodzi, iż zaistnienie Polski, tego „Chrystusa Narodów", bardzo odpowiada „interesom Kościoła katolickiego i kapitalistom, którzy boją się socjalizmu, komunizmu, bolszewizmu". Inaczej mówiąc, autor tej tezy stwierdza, iż w kwietniu 1917 roku powszechnie już było wiadome, jak wielkim zagrożeniem dla Europy, świata jest komunizm, bolszewizm... A przecież Włodzimierz Iljicz dopiero co wsiadał w Zurychu (dokładnie, 9 kwietnia 1917 r.) do wagonu, który zaraz za nim i jego towarzyszami zaplombowano i wysłano do Rosji z misją raczej dywersyjną, a nie po to, by instalowali tam jakąś nową formację ustrojową.