Narrację prowadzi w niej Jaśko, w rodzinnych Krużewnikach Kohutem zwany, niewątpliwy prawzór filmowego Kazimierza Pawlaka. Mówiący, oczywiście, tak jak on.
Oto w jednej z pierwszych scen powieści Jaśko zakłóca pogrzeb starego Wincentego Denderysa (ojca filmowego Władka Kargula), wyrywając z rąk syna kościelnego trąbę, zdobyczny instrument, który Szczepan, brat Jaśka, zanim zginął na chwałę monarchii Habsburgów, zdążył przysłać do wsi z frontu włoskiego. I nie zważając na protesty księdza i grającego na trąbie syna kościelnego, wykrzykuje: „Nie będzie ten bambaryła, co nam miedzę na trzy palce odkroił, przy naszej trąbie do królestwa wkraczał, bo mu się ono nie należy!".
Grajek ostrzegł potem Jaśka: „Proboszcz jest na ciebie bezlitośnie nagniewany", a „na cmentarzu Brońciu Denderys ojcu obiecanie zrobił, że twoja rodzina spokoju nie zazna i niech na wieki wieków przeklęta będzie, niech twoje syny mają pućki jak ogryzki, jaja jak orzeszki, a córki zarośniete kosmatki!".
Jaśko wiedział jednak swoje: „Są rzeczy ważne, jak rodzina, ale są ważniejsze, jak na ten przykład mój koń Faraon. A przez to, że ja chciał tego konia ratować, to świat cały się przeciw mnie sprzysiągł i uznał, żem ja przeciw samemu Panu Bogu wystąpił. Taż to nie byle jaka durnota! Zgadza się, że przeciwko Stalinowi, Hitlerowi i Denderysowi ja był zawsze, ale przeciwko Panu Bogu tylko od czasu do czasu".
Andrzej Mularczyk, opowiadając tę niezwykłą sagę rodzinną, wyznaje: „Nigdy tam nie byłem. Nigdy nie tańczyłem na niczyim weselu, nie piłem na żadnej stypie, nie jeździłem w Matki Boskiej Szkaplerznej na odpust do Trembowli; nie odbywałem podróży do Czortkowa, żeby zamawiać wóz u stelmacha Kitajczuka, bo choć z Krużewników był do niego pełny dzień drogi, a taki wóz kosztował aż czterdzieści pięć dolarów, to wart był trudu i pieniędzy. Wąsag zrobiono z dębu lub jesionu, sztylwagę wzmocniono żelazną sztabą z hakami do orczyków, piasty kół miały bukszę z rąbkami, a w tę żeliwną tuleję wchodziły osie tak dopasowane, że wóz nie miał prawa tarachkotać na bruku, tylko turlać się jak wojskowa taczanka. Każdy sąsiad z zazdrością się oglądał za nim, bo kogo było stać na zapłacenie czterdziestu pięciu dolarów za jesionowy wóz ze stalowymi osiami – a dolar liczył się wówczas za dziesięć złotych – ten był już nie byle półchłopek, ale gospodarz, co ze dwa razy w tygodniu jadł kluski z omastą, a nie barambole bez skwarek, co czwartą niedzielę zabijał kurę na rosół, a choć raz do roku nawet tłustego kabana na kiełbasy przerobił...".
„... i choć nie ma na mapie wsi Krużewniki – pisze autor „Każdy żyje, jak umie" – bo ona powstała w mojej wyobraźni, to ja ją widzę i często odwiedzam, aby spotkać się z bohaterami tej opowieści". A my towarzyszymy mu z najwyższą ochotą, bo drugiej takiej wioski nie było, nie ma i nie będzie!