Od czego ucieka polski kryminał

Polski kryminał jest literaturą eskapistyczną. Zamiast rozmawiać z czytelnikiem na ważne współcześnie tematy, autorzy uciekają do egzotycznych krajów lub w przeszłość

Publikacja: 25.02.2012 00:01

Od czego ucieka polski kryminał

Foto: Uważam Rze, Rafał Zawistowski Rafał Zawistowski

Tekst z tygodnika Uważam Rze

Żaden inny gatunek literacki nie pokazuje tak dokładnie naszego zmieniającego się, skonfliktowanego społeczeństwa" – pisał niedawno o powieści kryminalnej w „Huffington Post" Dennis Palumbo, amerykański psycholog, scenarzysta i pisarz (oczywiście kryminałów).

Czego nauczyłby się o polskim społeczeństwie, zaglądając do współczesnej polskiej powieści kryminalnej? Najpierw – że Polacy to dziwny lud mieszkający w przeszłości. A potem – że Polska to dziwny kraj, w którym nic nie jest na poważnie. Autorzy polskich kryminałów uwielbiają bowiem ucieczkę w opowieści retro (w najlepszym przypadku – do PRL), a wydawcom już kończą się pomysły na lekkie okładkowe slogany, bo wszystkie formułki typu „zabawa konwencją", „konwencja żartobliwa", „z przymrużeniem oka" są już zużyte do cna.

Dawno temu w innej bajce

W Polsce ukazuje się rocznie około 700 pozycji z szeroko pojmowanego gatunku crime and thriller. Mniej więcej co dziesiąty tytuł ma polskiego autora. Po odjęciu wznowień otrzymujemy liczbę 40–50 krajowych premier rocznie (źródło – obliczenia własne na podstawie analizy oferty największych polskich sklepów internetowych za lata 2010 i 2011). Zatem statystycznie rzecz biorąc, niemal co tydzień do księgarń trafia nowa polska książka kryminalna lub sensacyjna. Oczywiście są tytuły z bardzo różnych półek – obok książek zawodowców, którymi nęcą najwięksi gracze na rynku, trafiają się też próby kompletnie amatorskie, wydawane nakładem własnym, przez wydawnictwa na zlecenie albo siłami lokalnej oficyny.

Po dokładniejszym spojrzeniu okazuje się, że dominują u nas trzy rodzaje opowieści kryminalnych – retro, pastisz oraz współczesna powieść policyjna, przy czym ta ostatnia też często pada ofiarą mody na „grę konwencją".

Po dołożeniu do tego raczkującego nurtu conspiracy thrillers oraz książek,  których akcja lokowana jest na Hawajach albo w Nowym Jorku, okaże się, że nasz kryminał znacznie częściej ucieka od polskiej rzeczywistości, zamiast się z nią mierzyć. Co ciekawe – dzieje się tak w kraju, w którym jednocześnie rekordy popularności bije skandynawska literatura kryminalna, ceniona za... realizm, krytykę społeczną, obserwacje obyczajowe, wymiar polityczny i twarde trzymanie się ziemi.

Prekursorem (i najlepszym autorem) nurtu retro jest Marek Krajewski, twórca bestsellerowych serii o komisarzach Eberhardzie Mocku oraz  Edwardzie Popielskim. Ten pierwszy to postać z przedwojennego Breslau, a drugi – ze Lwowa. Do tegoż Lwowa zabiera czytelników także Paweł Jaszczuk w cyklu o reporterze śledczym Jakubie Sternie (właśnie ukazały się jego „Marionetki"). Po miastach i czasach II RP wojaże odbywa komisarz Jerzy Drwęcki z cyklu Konrada T. Lewandowskiego (m.in. Łódź i Śląsk); przedwojenny Lublin to arena powieści Marcina Wrońskiego, Warszawa – Artura Górskiego, do Gdańska i okolic przełomu XIX i XX stulecia zabiera nas Piotr Schmandt czy Izabela Żukowska („Teufel"), po Krakowie z tego samego okresu oprowadza nas Krzysztof Maćkowski. Są i kryminalne powieści o przedwojennym Poznaniu czy Sanoku.

Co łączy te próby? Rok temu w „Rzeczpospolitej" Mariusz Cieślik zauważał, że w większości nie są to dobrze skonstruowane kryminały, ale definiował je jako rodzaj „zwróconej w przeszłość turystyki, która mówi nam rzeczy zapomniane, o miejscach dobrze przecież znanych". I przypisywał im pełnienie dziś takiej roli, jaką miała literatura małych ojczyzn w latach 90. (proza Pawła Huellego, Stefana Chwina, Olgi Tokarczuk czy Andrzeja Stasiuka). „Dla pisarzy i czytelników to sposób na odzyskanie przeszłości, dotarcie do swoich korzeni" – argumentował Cieślik.

Po przeczytaniu sporej porcji kryminałów retro pozwolę sobie dodać – jest to również znakomity sposób na literaturę eskapistyczną. Nic na to nie poradzę, ale zamiast prawdy o czasach i małych ojczyznach w naszych przedwojennych fabułach coraz częściej widzę głównie pracowity research autora. W efekcie używane (i nadużywane) rekwizyty malowniczego tła – żydowscy sklepikarze, niemieccy fabrykanci, zaciągający śpiewnie chłopi, spelunki z wódką i lornetą, prostytutki w bramach – wszystko to zlewa się w głowie czytelnika w jedną wielką Nibylandię. Tak jak czytelnikowi powieści fantasy w pewnym momencie zlewają się w jedno wszystkie zamki, czarodzieje, smoki, księżniczki i magiczne miecze.

Osobnym podgatunkiem są powieści kryminalne uciekające do PRL. To akurat nie dziwi, bo potrzeba odkłamania naszej historii najnowszej jest w czytelniku olbrzymia (o czym świadczy popularność książek historycznych). Czytelnicy cenią powieści Ryszarda Ćwirleja („Mocne uderzenie", „Trzynasty dzień tygodnia") za pyszne oddanie realiów późnej Polski Ludowej, a Tadeusza Cegielskiego – za bardzo wiarygodny obraz lat 50. Często PRL jest bohaterem częściowym kryminalnej powieści współczesnej, bo klucz do rozwiązania zagadki lub zrozumienia losów bohaterów tkwi w niedalekiej przeszłości – tu najgłośniejszym przykładem jest oczywiście „Uwikłanie" Zygmunta Miłoszewskiego.

Nie twierdzę więc, że kryminalna powieść historyczna to ślepy zaułek – ma się świetnie na świecie, niech jej dobrze idzie i u nas. Wśród kryminałów osadzonych w II RP czy PRL zdarzają się rzeczy naprawdę dobre. Odnoszę jednak wrażenie, że w Polsce coraz częściej kryminał retro jest powieścią „zamiast".

Do Ameryki albo dla jaj

Jakie są inne drogi ucieczki od rzeczywistości polskich autorów kryminałów? Bywa, że historyczne fabuły sensacyjne łączone są conspiracy thrillers. Świat ma „Kod Da Vinci" Dana Browna, my doczekaliśmy się swojej „Klątwy Konstantyna", „Sekretu Kroke" (Małgorzata Fugiel-Kuźmińska, Michał Kuźmiński), „Zdrady Kopernika" czy „Zemsty Fahrenheita" (Artur Górski). Wśród kilkudziesięciu premier ostatnich lat naliczyłem też co najmniej kilka, których autorzy uznali, że są specjalistami od realiów, ale kanadyjskich, amerykańskich, angielskich, a nawet wspomnianych już Hawajów. Całkiem jak w czasach PRL, kiedy pisarze, by uniknąć rzeczywistości wypełnionej socjalistycznymi milicjantami i aferami mięsnymi, uciekali w pisanie kryminałów „angielskich" pod anglojęzycznymi pseudonimami (kto jeszcze pamięta, że Maurice S. Andrews to Andrzej Szczypiorski, a Joe Alex – Maciej Słomczyński?). Kłopot z rzeczywistością mieli przecież wtedy i twórcy niekryminałów. Gdy ktoś chciał napisać o mechanizmach władzy, to zamiast powieści współczesnej wybierał kostium książki o starożytnym Rzymie (jak Jacek Bocheński) lub średniowieczu.

Osobną kategorię tworzą w polskiej literaturze kryminalnej książki, które najlepiej byłoby opatrzyć sławetnym satyrycznym rysunkiem Andrzeja Mleczki, na którym zafrasowany bohater mówi, „żeby chociaż przy wszystkim było napisane – czy to na poważnie, czy dla jaj". Nie wiedzieć czemu, przyjęło się, że jak już powstaje powieść o gangsterach, Warszawie i zbrodni, to musi to być „zabawa konwencją". Efekt zwykle jest taki, że książka nie jest ani dobrym kryminałem, ani dobrą powieścią obyczajową, ani dobrą satyrą. Trochę tak, jakby uznano, że rozrywkowy koniecznie musi oznaczać głupi albo na siłę śmieszny – a przecież książki Rankina czy Lee Childa to dobra rozrywka pozbawiona powyższych przywar.

Spojrzenie na literaturę kryminalną danego kraju pozwala ujrzeć go jak na fotografii

Przykładów na „ujajecznienie" polskiego kryminału jest wiele, tylko w ostatnich dwóch latach – kilkanaście. Wiąże się z nim ciekawa prawidłowość: znacznie częściej na poważnie próbują pisać debiutanci lub autorzy z małych lokalnych oficyn. Niestety, zwykle niedostatek umiejętności nie pozwala na uznanie tych prób za w pełni udane. Renomowani wydawcy częściej stawiają na „grę konwencją", chcą, żeby było i śmiesznie, i kryminalnie, ale przede wszystkim bardzo lekko. Swoją drogą, można zrozumieć te tęsknoty – w końcu najpopularniejszą polską autorką kryminałów wszech czasów jest Joanna Chmielewska, więc tęsknota za powtórzeniem jej złotej recepty na sukces musi być ogromna.

Policjanci i złodzieje

Jest wreszcie polska powieść policyjna. Mamy nadwiślańskich komisarzy, profilerów, patologów, prokuratorów – zbyt wielu, by wymieniać, każdy, kto czyta polskie kryminały, ma pewnie jakiegoś swojego ulubionego bohatera. Fabuły są ciekawsze lub mniej, poziom literacki bywa różny, ale zdecydowaną większość tych książek łączy pewien realistyczny minimalizm – ich horyzonty ograniczają się do świata sprawcy i tropiciela. Owszem, mamy w nich czasem celne obserwacje obyczajowe, ale raczej na poziomie mikro. Występek jest domeną dewiantów, frustratów, zdradzanych mężów, biznesmenów. A co z tak zwanym szerokim światem, światem prawdziwych afer powstających na styku władzy i wielkiego biznesu (jak w przypadku afery hazardowej, wyciągowej, osoczowej i wielu innych) ze światem krwawych więzów łączących mafię, policję i politykę (jak w sprawie Olewnika)?

W amerykańskim czy brytyjskim kryminale rzeczywistość napędza niezliczone powieści kryminalne i sensacyjne niezależnie od tego, czy zbrodnia czai się w półświatku, czy na szczytach władzy, biznesu i mediów. Polscy autorzy penetrują raczej niższe piętra społeczeństwa, a politykę starają się omijać szerokim łukiem (odwagi nabierają oczywiście dopiero, pisząc powieści retro). Na palcach jednej ręki można policzyć próby takie jak „Chciwość jest dobra" Zbigniewa Machowskiego (walka wywiadów o złoża gazu w Polsce) czy Mariusza Zielkego (wielkie afery finansowo-giełdowe).

A przecież nie zawsze tak było. Jeszcze w 2006 r. na łamach „Wprost" Artur Górski (autor kryminałów, redaktor naczelny „Focusa Śledczego") zauważał: „polski kryminał opowiada o współczesnej Polsce lepiej niż książki uznanych sław literatury (...) czytelnicy sięgają po współczesne kryminały nie tylko po to, by wraz z ich bohaterami przeżyć mrożącą krew w żyłach przygodę. Znajdują w nich coś, o czym lansowani przez salony pisarze zapomnieli – próbę uczciwego opisania III i IV RP". Nawet recenzent „Gazety Wyborczej" w recenzji książki Artura Baniewicza „Drzymalski przeciw Rzeczpospolitej" (2004) nie krył uznania dla autora. „Bohaterowie szukają prawdy także o sobie samych i dzisiejszej Polsce. Kraj przeżarty jest korupcją. Z mafią współpracuje nawet wysoki rangą oficer UOP, politycy próbują ugrać kartą Drzymalskiego zmianę ekipy rządzącej. Naród zastanawia się, czy warto było zasiadać do Okrągłego Stołu" – opisywał Cezary Polak i puentował, że Baniewicz „pokazał Polskę sfrustrowaną, kraj pękających więzi międzyludzkich, których nikt nie próbuje klajstrować, i pogłębiających się różnic klasowych. Kryzys władzy i upadek elit. Mniej więcej taką, jaką znamy z gazetowych nagłówków, telewizyjnych czołówek i komentarzy w tramwajach".

Co z tą Polską

Niespełna rok temu wspomniany już Artur Górski, pisząc o polskich kryminałach w „Uważam Rze", narzekał, że sprzedaż spada, a przyczyn osłabienia upatrywał w tym, że polscy autorzy nie znają się na policyjnej i prokuratorskiej robocie. Czytelnik miałby się więc od rodzimej sensacji odwracać dlatego, że wyczulony jest na niuanse procedur śledczych i denerwują go amatorzy.

Moja diagnoza jest inna. Uważam, że polski kryminał traci odbiorcę, bo traci kontakt z rzeczywistością, traci odwagę, traci wyczucie społeczne i umiejętność stawiania trudnych pytań oraz trudnych diagnoz. Ucieczka w retro, ucieczka w pastisz, w historyjki o XIX-wiecznych lordach angielskich – wszystko to pokazuje, że nasi autorzy mają coraz mniej ochoty na rozmawianie z czytelnikiem w sposób poważny. A przecież nie zawsze tak było.

Pamiętam czasy, kiedy po wstrząsie, jakim była afera Rywina, i po wielkim odrzuceniu patologii III RP, jakim był wynik wyborów w 2005 r., polski kryminał zbliżył się do rzeczywistości ze znakomitym skutkiem. Pamiętam nie tylko świetne powieści Baniewicza, ale i ostrą „IV Rzeczpospolitą" Grzegorza Mathei (2005). Pamiętam czasy, kiedy Krzysztof Kotowski w „Zygzaku"  (2003) demaskował chore układy agenturalne w mediach, zanim jeszcze stało się to tematem pokrzykiwań polityków. Dziś Kotowski ucieka w supernatural thriller (wydana ostatnio „Krew na placu Lalek" krytykowana niedawno na tych łamach przez Krzysztofa Masłonia). W 2009 r. Kotowski (powieść „Obława") poświęcił mnóstwo wysiłku na dołożenie „strasznym Kaczorom" w książce pełnej najbardziej zgranych klisz antypisowskich, jakie można tylko wyekstrahować z „Wyborczej" i „Newsweeka", ale to przynajmniej była jakaś próba zmierzenia się z rzeczywistością. „Krew na placu..." to już czysty eskapizm.

Tak przy okazji załatwiania politycznych interesów pod płaszczykiem literatury popularnej – w zeszłym roku kryjący się pod pseudonimem Vincent Severski wydał 800-stronicową powieść „Nielegalni", w której był i Katyń, i Beria, i światowe walki specłużb, ale premiera powieści posłużyła głównie jako okazja do udzielania serii wywiadów o tym, jak to niedobry jest PiS i jaką wspaniałą formacją były WSI – oj, cios od Macierewicza musiał boleć, towarzysze.

Z daleka od rzeczywistości

Zdaniem Iana Rankina, jednego z najlepszych współczesnych pisarzy kryminalnych, autora znanej i u nas serii o inspektorze Johnie Rebusie, „spojrzenie na literaturę kryminalną kraju pozwala ujrzeć go jak na fotografii".

Krytyka społeczna amerykańskiego społeczeństwa, której dokonuje Dashiel Hammett w „Sokole maltańskim" czy „Czerwonych żniwach", stała się już przedmiotem niejednej pracy uniwersyteckiej. Prof. Andrew Nestingen z University of Washington, prowadzący zajęcia ze skandynawskiej literatury kryminalnej, pisze o niej tak: „nie tylko we wciągający sposób opowiadają o ciekawych bohaterach, ale także angażują się w debatę o korupcji, nierówności, dyskryminacji, wyzysku i innych kwestiach politycznych".

Czyż nie jest to odpowiedź na pytanie, dlaczego Polacy wolą czytać powieści skandynawskie niż polskie? Może po prostu lubią, gdy rozmawia się z nimi na serio, zamiast na siłę zabawiać? Może kluczem są słowa Maj Sjöwall (wraz z Perem Wahlöö uznawanej za rodziców skandynawskiego odrodzenia kryminalnego), że zaczęli pisać, bo chcieli „opisać i skrytykować społeczne przemiany i politykę" swoich czasów? Owszem, ta para to akurat zaangażowani marksiści krytykujący socjaldemokratyczną Szwecję z lewej strony, ale przynajmniej mieli odwagę powiedzieć głośne „nie" i opisać swój punkt widzenia. Co z naszymi adeptami kryminału? Czyżby uważali, że we współczesnej Polsce wszystko działa tak znakomicie, że jedynym sposobem na przykucie uwagi czytelnika jest komedia albo przypomnienie, co przed wojną pisał „Ilustrowany Kurier Codzienny"?

Rzecz jasna nie chodzi o to, by literatura była lustrem, w którym bezrefleksyjnie odbijają się nagłówki gazet. Nie chodzi też o to, by była śmiertelnie nudna albo by stała się tylko narzędziem bieżącej walki politycznej. Warto jednak zauważyć, że kochamy mistrzów kryminału z importu nie tylko za pomysły, ale też za to, że tak wiele możemy dowiedzieć się z nich o mechanizmach świata, w którym działają ich bohaterowie. Polski kryminał buduje tymczasem od kilku lat pracowicie dla siebie matrix, w którym nie ma miejsca na nieprawomyślność. A ochota do rozliczania rzeczywistości dziwnie minęła autorom po tym, jak władzę objęła partia ds. ciepłej wody w kranach. Bo kto by tam czerpał inspirację do pisania z afer władzy i jej ludzi, skoro to w rękach tej właśnie kliki są główne kanały medialne i promocyjne.

W tej sytuacji bezpieczniej jest wybrać się na literacką wycieczkę do Lwowa albo na Hawaje, w najlepszym wypadku pójść w gangsterską komedię. Oznacza to jednak, że na uczciwą opowieść o Polsce nasz kryminał będzie musiał poczekać do chwili, kiedy dzisiejsze czasy będą już retro. Nie wiem, czy wtedy warto będzie czekać.

Tekst z tygodnika Uważam Rze

, 20 lutego 2012

Tekst z tygodnika Uważam Rze

Żaden inny gatunek literacki nie pokazuje tak dokładnie naszego zmieniającego się, skonfliktowanego społeczeństwa" – pisał niedawno o powieści kryminalnej w „Huffington Post" Dennis Palumbo, amerykański psycholog, scenarzysta i pisarz (oczywiście kryminałów).

Czego nauczyłby się o polskim społeczeństwie, zaglądając do współczesnej polskiej powieści kryminalnej? Najpierw – że Polacy to dziwny lud mieszkający w przeszłości. A potem – że Polska to dziwny kraj, w którym nic nie jest na poważnie. Autorzy polskich kryminałów uwielbiają bowiem ucieczkę w opowieści retro (w najlepszym przypadku – do PRL), a wydawcom już kończą się pomysły na lekkie okładkowe slogany, bo wszystkie formułki typu „zabawa konwencją", „konwencja żartobliwa", „z przymrużeniem oka" są już zużyte do cna.

Dawno temu w innej bajce

W Polsce ukazuje się rocznie około 700 pozycji z szeroko pojmowanego gatunku crime and thriller. Mniej więcej co dziesiąty tytuł ma polskiego autora. Po odjęciu wznowień otrzymujemy liczbę 40–50 krajowych premier rocznie (źródło – obliczenia własne na podstawie analizy oferty największych polskich sklepów internetowych za lata 2010 i 2011). Zatem statystycznie rzecz biorąc, niemal co tydzień do księgarń trafia nowa polska książka kryminalna lub sensacyjna. Oczywiście są tytuły z bardzo różnych półek – obok książek zawodowców, którymi nęcą najwięksi gracze na rynku, trafiają się też próby kompletnie amatorskie, wydawane nakładem własnym, przez wydawnictwa na zlecenie albo siłami lokalnej oficyny.

Po dokładniejszym spojrzeniu okazuje się, że dominują u nas trzy rodzaje opowieści kryminalnych – retro, pastisz oraz współczesna powieść policyjna, przy czym ta ostatnia też często pada ofiarą mody na „grę konwencją".

Po dołożeniu do tego raczkującego nurtu conspiracy thrillers oraz książek,  których akcja lokowana jest na Hawajach albo w Nowym Jorku, okaże się, że nasz kryminał znacznie częściej ucieka od polskiej rzeczywistości, zamiast się z nią mierzyć. Co ciekawe – dzieje się tak w kraju, w którym jednocześnie rekordy popularności bije skandynawska literatura kryminalna, ceniona za... realizm, krytykę społeczną, obserwacje obyczajowe, wymiar polityczny i twarde trzymanie się ziemi.

Pozostało 86% artykułu
Literatura
Stanisław Tym był autorem „Rzeczpospolitej”
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Literatura
Reiner Stach: Franz Kafka w kleszczach dwóch wojen
Literatura
XXXII Targi Książki Historycznej na Zamku Królewskim w Warszawie
Literatura
Nowy „Wiedźmin”. Herold chaosu już nadchodzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Literatura
Patrycja Volny: jak bił, pił i molestował Jacek Kaczmarski