Dyktator, którego władzę zabezpieczała sprawnie działająca policja polityczna, uciekał z kraju z pistoletem w ręku. Co go do tego zmusiło? Dlaczego żaden z doświadczonych agentów zawczasu nie dostrzegł niebezpieczeństwa? Zapewne dlatego, że dzień, który odmienił historię Tunezji, rozpoczął się całkiem zwyczajnie.
Tego dnia 26-letni Mohamed Buazizi, sprzedawca warzyw, ustawił wózek z mandarynkami i bananami na nielegalnym targowisku przed siedzibą lokalnych władz w mieście Sidi Bu Zajd. Czynił tak od dawna, nieraz otrzymywał mandat, ale wciąż podejmował ryzyko. W nękanym bezrobociem kraju trudno wyżywić rodzinę.
Opowiadano później, że Mohameda spotkało niewyobrażalne w świecie arabskim upokorzenie – został spoliczkowany przez kobietę, funkcjonariuszkę policji. Utrzymywano, że później sklepikarz napisał na Facebooku poruszający list do matki. Wyjaśniał, że zagubił się na ścieżkach życia i wyrusza w podróż, z której nie ma powrotu. Później podpalił się nieopodal targowiska. Zszokowani rodacy wyszli na ulice.
Jerzy Haszczyński, nasz redakcyjny kolega, opisuje tunezyjską rewolucję jako starcie biedaka z prowincji z potężnym prezydentem Ben Alim, dysponującym kilkoma pałacami i przelewającym kradzione pieniądze na konta w zachodnich bankach. Reporter nie daje się zwieść legendzie – tak naprawdę Buazizi nie został spoliczkowany. Odwrotnie – to Mohamed zranił policjantkę, gdy usiłowała go zmusić do opuszczenia targu. List w Internecie napisał kto inny (choć o tym samym nazwisku), niemniej system zbudowany na korupcji i kumoterstwie runął, choć taki finał do końca wydawał się nieprawdopodobny.