Ten spektakl rok temu powinien inaugurować Rok Moniuszkowski. Sprowokowałby do dyskusji, do nowego spojrzenia na dorobek ojca opery narodowej. Tymczasem rocznicowe obchody umocniły konwencjonalny wizerunek Moniuszki. A choć w ostatniej dekadzie reżyserzy zaczęli reiinterpretować jego opery, dla znacznej części widzów siła tradycji jest ogromna.
Tymczasem „Halka” Mariusza Trelińskiego diametralnie różni się od stereotypowego do niej podejścia obowiązującego przez 150 lat. Pojawia się w Operze Narodowej po grudniowym sukcesie w Theater an der Wien. Austriaccy krytycy pisali o spóźnionym odkryciu opery Moniuszki, o „triumfie polskiej wieśniaczki” (tytuł z „Die Presse”). Recenzent „Wiener Zeitung” pisał, że widz otrzymał thriller zamiast folkloru, doceniając reżyserię, choć nie wszystkim praca Mariusza Trelińskiego podobała się w jednakowym stopniu. Wkrótce ukaże się DVD i pozostanie trwały ślad najważniejszego w dziejach „Halki” jej wystawieniu za granicą.
Echa z Wiednia dotarły do Warszawy. Ale dawno też spektakl Mariusza Trelińskiego nie został tak życzliwie przyjęty. Nie protestowali obrońcy kontuszowo-góralskiej tradycji ani ci, którzy uważają, że reżyser powtarza swe pomysły, choć mają sporo racji, czego dowodem jest i „Halka”.
W przeciwieństwie jednak do ostatnich swych przedstawień Mariusz Treliński nie skupił się tym razem na mnożeniu tropów interpretacyjnych, a zajął się precyzyjnym poprowadzeniem akcji i postaci. Nie przeszkodziło w tym poruszanie się między światem realnym a poetyką snu, teraźniejszością a retrospekcją. Pomysł przeniesienia akcji do schyłkowej PRL i rekwizyty z jej epoki mocniej zagrały niż w Wiedniu. Stały się czytelniejsze.
W Warszawie oglądamy niezupełnie to co w Wiedniu, choć reżyser nie dokonał zmian. Na ogromnej scenie nie zawsze są czytelne relacje między postaciami, momentami brakuje emocji, które w Austrii trzymały widzów w napięciu. Niedostatków nie rekompensują sceny zbiorowe z powodu choreograficznych słabości.