Mieliśmy w tym roku dwie okazje, by – jak londyńczycy czy mieszkańcy Berlina – w środku tygodnia, prosto z biur, udać się na koncert światowych gwiazd – George’a Michaela i The Rolling Stones. Aż chciałoby się wierzyć, że Warszawa nareszcie znajdzie się na trasie muzycznych gigantów.
Ale takie jaskółki pojawiały się już w poprzednich latach – wizyta Tiny Turner, Aerosmith, Stinga i U2. Niestety, wciąż największe wydarzenia rockowe odbywają się tam, gdzie są do tego warunki, czyli w Chorzowie. Na Śląsk pojechało aż 60 tysięcy fanów Red Hot Chili Peppers, Pearl Jam i reaktywowanego Genesis. I już wiadomo, że stolicę ominą dwa niezwykłe wieczory 2008 roku – występ Metalliki 28 maja i The Police 26 czerwca.
Nic się nie zmieni, dopóki nie będziemy mieć w Warszawie stadionu i autostrad, którymi na koncerty mogą dojechać tysiące fanów muzyki. Brak infrastruktury sprawia, że coraz bardziej odstajemy od europejskich stolic. Bo teraz gwiazdy chętnie występują wielokrotnie w jednym mieście. Prince, gdy znalazł dogodną salę w londyńskiej O2 Arena, grał tam przez 21 wieczorów.
O ile rockowym sercem Polski pozostaje Chorzów, o tyle w tym roku Warszawa stanowiła absolutne centrum świata dla hiphopowców. Gościliśmy duże gwiazdy, te niezależne i komercyjne. Przyjechał znakomity nowojorczyk Nas, kultowa grupa Wu-Tang Clan. Fantastyczny show dał Busta Rhymes, a także grupa Black Eyed Peas. Serię zamknął dobry występ 50 Centa dla kilkutysięcznej widowni.
Bilety na wszystkie koncerty były wyprzedane – to dowód, że choć płyty z amerykańskim hip-hopem rozchodzą się u nas słabo, zainteresowanie tą muzyką jest ogromne.