Wokalistka reklamuje album z właściwym sobie tupetem, a w refrenie promującej go piosenki śpiewa nawet: "Mamy tylko cztery minuty, by ocalić świat". W roli superbohaterów, od których zależą losy globu, występują ona i Justin Timberlake.
Tym razem jednak globalne ambicje wokalistki są na wyrost. Utwór "4 Minutes" nie uratuje świata przed wiejącą z popowej sceny nudą, co gorsza – wskazuje, że to Madonna potrzebuje pomocy. Premiera płyty odbędzie się za trzy tygodnie, ale już wiadomo, że piosenkarka postanowiła trzymać się modnych tanecznych brzmień. Za wszelką cenę.
Duet z Timberlakiem to kapitulacja. Madonna straciła wyczucie – nie potrafi odczytać potrzeb publiczności, nie wie, czego będziemy chcieli słuchać jutro. A przecież właśnie ten szósty zmysł uczynił z niej królową reinwencji. Przez 25 lat zaskakiwała – nie tylko szokując i prowokując, ale wyprzedzając muzyczne mody. Potencjał hiphopu i r&b wykorzystywała w nagraniach już na początku lat 90., a albumem "Ray of Light" z 1998 r., refleksyjnym i utrzymanym w stylistyce techno, doskonale wpisała się w atmosferę nadchodzącego przełomu wieków.
Teraz nie wie, jak trafić do nastoletnich słuchaczy, ale upiera się, by dla nich nagrywać. Od początku kariery dobry kontakt z młodą publicznością był jej największym atutem. Zapatrzone w nią fanki, od których wziął się popularny termin "wannabes", chciały być takie jak ona: odważne, prowokujące, niezależne.
Teraz trudno im znaleźć wspólną płaszczyznę z 50-letnią gwiazdą, która ma za sobą dwa porody, dwa małżeństwa i kilka operacji plastycznych. Madonna stara się oszukać czas, być na szczytach list i w nocnych klubach, w których nie ma miejsca na starość. Tam czuje się swojsko i bezpiecznie, bo karierę zaczęła w niezależnych nowojorskich lokalach, gdzie didżeje grali jej pierwszy utwór "Everybody".