Julie Delpy: Zapamiętałam słowa Kieślowskiego

Nie kręcę filmów o człowieku pająku ani o Batmanie. Opowiadam o ludziach. A ludzie, przynajmniej niektórzy, potrafią ze sobą rozmawiać

Publikacja: 30.05.2008 00:05

Julie Delpy: Zapamiętałam słowa Kieślowskiego

Foto: TVN

Nie obawia się pani, że „2 dni w Paryżu” będą porównywane do filmów Richarda Linklatera „Przed wschodem słońca” i „Przed zachodem słońca”?

Julie Delpy: Wykorzystałam to pozorne podobieństwo, gdy zdobywałam na swój film pieniądze. Ale tak naprawdę to są zupełnie różne obrazy. U Linklatera zaprezentowałam romantyczną stronę własnej osobowości, tutaj — tę ciemniejszą i bardziej cyniczną. „2 dni w Paryżu” to historia ludzi, którzy są ze sobą od dwóch lat, ale różnią się znacznie. I to nie wzajemne urzeczenie, lecz raczej konflikt napędza akcję.

Ten konflikt bierze się głównie z różnic kulturowych pomiędzy bohaterami — Francuzką i Amerykaninem. Rzeczywiście aż tak bardzo odczuwa pani te różnice?

Absolutnie tak. Francuzi kochają ideę miłości romantycznej, tęsknoty za czymś, co jest piękne, niemożliwe, nieosiągalne. Doskonale rozumiem sytuację, w której 16-letni chłopak dotknie dłoni dziewczyny, a potem przez pół życia o niej śni. Amerykanie są na to zbyt praktyczni. Żenią się z pierwszą panną, którą poznają w swoim miasteczku, kupują na kredyt dom i płodzą kilkoro dzieci. Lubią, jak wszystko jest zalegalizowane i poukładane. Tymczasem mnie fascynują owoce zakazane. Nawet seks smakuje wtedy lepiej. Uwielbiam rozstania, powroty, to mnie ekscytuje. Może dlatego mam takie zwariowane życie osobiste. Ale to wszystko oczywiście przenosi się także na wyższy poziom. Francuzi mają fantazję, lubią chodzić nieoczywistymi ścieżkami. Amerykanie są ułożeni i rzadko pozwalają sobie na jakiekolwiek wyskoki. Na przykład taki skandal jak z Clintonem i Moniką Lewinsky nad Sekwaną nigdy by się nie mógł zdarzyć. Nikogo tu nie obchodzą romanse prezydenta. Te różnice kulturowe też chciałam pokazać w filmie.

Ale jednocześnie jest pani wobec swoich rodaków dość ostra.

I wobec nich, i wobec Amerykanów. Najbardziej martwił się tym dystrybutor. Bał się, czy ktoś nie poczuje się obrażony. Zwłaszcza we Francji. Bo Amerykanie doskonale wiedzą, jacy są, i akceptują siebie razem ze swoimi wadami. A Francuzi nie lubią być oceniani i pouczani. „Ścieżek chwały” nie pokazywano u nas przez 30 lat, bo twórcy ośmielili się skrytykować francuską armię. Ale gdzie „Ścieżki chwały”, a gdzie mój skromny filmik, w którym w końcu najważniejsze są nie wielkie dylematy narodowe, tylko to, co dzieje się między dwojgiem ludzi.

Ekranowych rodziców zagrali pani prawdziwi rodzice, których widzieliśmy również w obrazie Linklatera. Pisała pani role z myślą o nich?

Tak, bo ich uwielbiam. Oboje są wspaniałymi aktorami i świetnymi ludźmi. W każdym swoim francuskim filmie będę ich obsadzać. Wnoszą na ekran niewymuszony humor, a praca z nimi jest rozkoszą. O jedno tylko mnie proszą: „Daj nam spokój z próbami”. Więc daję. Przy „2 dniach w Paryżu” jakoś specjalnie przygotowywałyśmy się tylko z Aleksią Landeau, która wcieliła się w siostrę Marion. Może dlatego, że ja nigdy siostry nie miałam i nie znam takiej relacji.

W pani filmie, podobnie jak u Linklatera, jest bardzo dużo dialogów. Nie boi się pani takiej konwencji w dzisiejszym kinie, na ogół unikającym zbyt wielu słów?

Nie kręcę filmów o człowieku pająku ani o Batmanie. Opowiadam o ludziach. A ludzie, przynajmniej niektórzy, potrafią ze sobą rozmawiać. Dziennikarze często mnie pytają, czy takie „gadające” obrazy mogą znaleźć swoją publiczność. Jestem pewna, że tak. Ludzie są różni i mają różne potrzeby. Nie porozumiem się z amatorami efektów specjalnych. Ale mogę rozmawiać z tymi, którzy lubią pewną intymność i nie boją się zastanawiać nad własnym życiem i światem. Sama grałam w kilku filmach przygodowych i chwilami nawet nieźle się bawiłam. Jednak na dłuższą metę wolę na ekranie rozmawiać. W końcu to nas różni od małp, że nauczyliśmy się wyrażać swoje uczucia, pragnienia i lęki słowami.

Reżyserowanie jest dla pani dużym wyzwaniem?

Nie, ale ja nie kręcę skomplikowanych filmów i nie pracuję z trudnymi aktorami. Gdy czytam, jak Marlon Brando przez trzy dni dyskutował z Francisem Fordem Coppolą o jednym ujęciu w „Czasie Apokalipsy”, gdzie każdy dzień kosztował kilka milionów dolarów, to dreszcz mi przechodzi po plecach. Ja reżyseruję niedrogie obrazy i zwykle współpracuję z przyjaciółmi, z którymi świetnie się rozumiemy.

W swoim dorobku ma pani filmy nakręcone z polskimi reżyserami — Kieślowskim, Holland, Kijowskim. To były dla pani ważne doświadczenia?

Fantastycznie wspominam współpracę z Kieślowskim. Cenię reżyserów, którzy panują nad każdym ujęciem. Po filmie zachowaliśmy miłe kontakty. Rozmawialiśmy o tym, jak pisze się scenariusze. Dawał mi wiele rad, podtrzymywał mnie w moich pragnieniach. Mówił, jak ważne jest własne życie. Także dla sztuki. „Większość moich filmów została zainspirowana przez to, co sam przeżyłem, czego byłem świadkiem, o czym czytałem w gazetach” — powtarzał.

Nie muszę stale stać przed kamerą. Doskonale sobie radzę bez kina

Zapamiętałam sobie te słowa na zawsze. Rozglądam się wokół, kiedy jadę metrem, rozmawiam z ludźmi, których spotykam w kawiarni. Ale i inne kontakty były ważne, a poza tym Polką jest jedna z moich najbliższych przyjaciółek — reżyserka Kasia Adamik. Ostatnio spotykamy się rzadziej, bo ona dużo czasu spędza w Polsce, ale ciągle jesteśmy w kontakcie.

Zastanawiam się, dlaczego przed laty, gdy odniosła pani pierwsze poważne sukcesy, jeszcze jako nastolatka, wyjechała pani do Stanów?

Nie wiem, był taki moment, gdy poczułam się nieszczęśliwa. Francuski przemysł filmowy mi się znudził, a na dodatek stale zakochiwałam się w niewłaściwych facetach. W Paryżu mnóstwo aktorek wiąże się z reżyserami i producentami starszymi od nich o 20 albo i 40 lat. Ja lubię młodych facetów, więc ciągle wpadał mi na planie w oko jakiś asystent albo pomocnik oświetlacza. Nie mogłam w życiu osiąść. Miałam 17 lat, a podobali mi się 19-latkowie, tak samo niedoświadczeni, zagubieni i nieodpowiedzialni jak ja. To zresztą mój stały problem. Teraz mam 38 lat i dalej intrygują mnie 19-latkowie. No, już dobrze: żartuję. Mój obecny chłopak jest tylko o dwa lata młodszy ode mnie.

A poważnie: dlaczego wyjechała pani do Stanów?

Musiałam coś w życiu zmienić. Postanowiłam studiować tam reżyserię. Oderwać się od francuskiego sosu, który mi się sprzykrzył. Dzisiaj wracam do Francji z przyjemnością.

Jak się zmienił francuski przemysł filmowy?

Minęło 20 lat. W tym czasie wiele się zmieniło, mody, trendy w sztuce. Ale układy pozostały te same. Więc tak naprawdę stale mam z Francją kłopot. Kocham ją i jej nienawidzę. Bo w naszym kinie ogromnie ważne jest, u czyjego boku się pokazujesz i na jakich przyjęciach bywasz. Nie mam nawet we Francji agenta, bo jak się z jednym spotkałam, to najpierw mi oświadczył, że musi mnie w Paryżu wylansować. „Czy jesteś gotowa poświęcić czas na bywanie na premierach i bankietach, które ci wskażę? I na chodzenie na lunche?” — spytał. „Nie” — odpowiedziałam krótko. Mnie to nudzi. Moja osobowość nie pasuje do takiego stylu życia. Mówię prosto z mostu, co myślę. Niczego nie udaję, nie kamufluję się, nie gram. A jak mam ochotę się zabawić, to się bawię z ludźmi, z którymi dobrze się czuję. I wcale się wtedy nie kontroluję. Chcę mieć prawo nażłopać się wina i zasnąć na kanapie, nie bojąc się, że ktoś mnie sfotografuje. Jestem, jaka jestem. I prawdę powiedziawszy, nie muszę stale stać przed kamerą. Doskonale sobie radzę bez kina.

Poświęca się wtedy pani śpiewaniu?

Śpiewanie rzeczywiście sprawia mi wielką przyjemność. Nagrałam nawet we Francji album. Czasem też daję koncerty na żywo. Gram z punkrockowymi zespołami, uwielbiam to. Bawię się takim show niesamowicie. Ale mogę też pojechać na urlop. Wcale nie do Saint Tropez, tylko do jakiegoś zacisznego hoteliku w nieznanej miejscowości.

A jak pani widzi siebie za dziesięć lat?

Nie wiem, czy pożyję tak długo. Wie pani: samoloty, papierosy... Ale jeśli tak, to chyba chciałabym mieć dziecko. Albo dwoje. Bo jak do tej pory ich nie urodzę, to potem nie pomoże mi żaden postęp medycyny. Jednak na razie nie wybiegam tak daleko w przyszłość. Myślę o filmie, który teraz robię — o Erzebeth Bathory.

Julie Delpy w tym tygodniu w filmie „Przed wschodem słońca” (TVN 7, niedziela, godz. 23.25) oraz w epizodzie „Trzech kolorów. Niebieskiego” (TVP 1, czwartek, godz. 1.25)

Nie obawia się pani, że „2 dni w Paryżu” będą porównywane do filmów Richarda Linklatera „Przed wschodem słońca” i „Przed zachodem słońca”?

Julie Delpy: Wykorzystałam to pozorne podobieństwo, gdy zdobywałam na swój film pieniądze. Ale tak naprawdę to są zupełnie różne obrazy. U Linklatera zaprezentowałam romantyczną stronę własnej osobowości, tutaj — tę ciemniejszą i bardziej cyniczną. „2 dni w Paryżu” to historia ludzi, którzy są ze sobą od dwóch lat, ale różnią się znacznie. I to nie wzajemne urzeczenie, lecz raczej konflikt napędza akcję.

Pozostało 93% artykułu
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"