Nie obawia się pani, że „2 dni w Paryżu” będą porównywane do filmów Richarda Linklatera „Przed wschodem słońca” i „Przed zachodem słońca”?
Julie Delpy: Wykorzystałam to pozorne podobieństwo, gdy zdobywałam na swój film pieniądze. Ale tak naprawdę to są zupełnie różne obrazy. U Linklatera zaprezentowałam romantyczną stronę własnej osobowości, tutaj — tę ciemniejszą i bardziej cyniczną. „2 dni w Paryżu” to historia ludzi, którzy są ze sobą od dwóch lat, ale różnią się znacznie. I to nie wzajemne urzeczenie, lecz raczej konflikt napędza akcję.
Ten konflikt bierze się głównie z różnic kulturowych pomiędzy bohaterami — Francuzką i Amerykaninem. Rzeczywiście aż tak bardzo odczuwa pani te różnice?
Absolutnie tak. Francuzi kochają ideę miłości romantycznej, tęsknoty za czymś, co jest piękne, niemożliwe, nieosiągalne. Doskonale rozumiem sytuację, w której 16-letni chłopak dotknie dłoni dziewczyny, a potem przez pół życia o niej śni. Amerykanie są na to zbyt praktyczni. Żenią się z pierwszą panną, którą poznają w swoim miasteczku, kupują na kredyt dom i płodzą kilkoro dzieci. Lubią, jak wszystko jest zalegalizowane i poukładane. Tymczasem mnie fascynują owoce zakazane. Nawet seks smakuje wtedy lepiej. Uwielbiam rozstania, powroty, to mnie ekscytuje. Może dlatego mam takie zwariowane życie osobiste. Ale to wszystko oczywiście przenosi się także na wyższy poziom. Francuzi mają fantazję, lubią chodzić nieoczywistymi ścieżkami. Amerykanie są ułożeni i rzadko pozwalają sobie na jakiekolwiek wyskoki. Na przykład taki skandal jak z Clintonem i Moniką Lewinsky nad Sekwaną nigdy by się nie mógł zdarzyć. Nikogo tu nie obchodzą romanse prezydenta. Te różnice kulturowe też chciałam pokazać w filmie.
Ale jednocześnie jest pani wobec swoich rodaków dość ostra.