O trzeciej nad ranem kubki po piwie pękają z trzaskiem. Przez cały wieczór migotały porzucone w trawie, tworząc gigantyczny plastikowy dywan. Teraz kilkadziesiąt tysięcy ludzi miażdży go w drodze do autobusów. Reflektory świecą jeszcze, ale nie są już potrzebne. Przed chwilą Erykah Badu przywitała z nami wschód słońca, krzycząc „Dzień dobry! Obudź się, Polsko”.
W sobotę świt zastał z kolei na scenie inną wielką damę – Roisin Murphy. Obie dziękowały, że mogły tu wrócić jak do przyjaciół. Także pozostałe gwiazdy: Jay-Z, Jack White, Goldfrapp czy Chemical Brothers, już w Polsce występowały. Miały w ten weekend do wyboru siedem innych europejskich festiwali, postawiły na nasz. Tym razem w Gdyni było jasne, że Open’er to nie atrakcyjna nowinka, ale impreza z międzynarodową renomą i coraz wyraźniej zarysowującą się tradycją. W 30-tysięcznym tłumie przed główną sceną łatwo poczuć, że jest się w najważniejszym miejscu na ziemi. Wokół słychać obce języki, a występują najbardziej aktualni artyści.
Elektryzowały nie tylko ich nazwiska – oglądaliśmy serię wspaniałych koncertów.
Tytuł króla festiwalu należy się Jayowi-Z. Był z nami godzinę, tyle mu wystarczyło, by pokazać niedoścignione widowisko, swoistą fiestę wieńczącą triumfalny pochód rapu przez świat muzyki. Raper przyjechał z wielką świtą, w zespole była m.in. sekcja dęta, perkusję wspierał zestaw bębnów, a za plecami miał fantastyczne wizualizacje. Scenograficzny rozmach szedł w parze z muzyczną perfekcją. Zespół współbrzmiał idealnie. Okazało się, że hip-hop grany na żywo to po prostu współczesny jazz, nie mniej wysublimowany czy zaskakujący.
Raper zademonstrował swój wpływ i pozycję, rymując do przebojowych „Rehab” Amy Winehouse i„Umbrella” Rihanny. Te piosenki nie powstałyby, gdyby nie hiphopowe inspiracje. Rap rządzi globem – mówił nam Jay, składając rymy nawet w rytm hinduskiej bhangry. Jego koncert przyniósł to, co dziś w muzyce najważniejsze: hiphopowy bit, granie na żywo, łączenie gatunków.