Nie wiadomo, czy Stanisław Leszczyński, który cztery lata temu wymyślił festiwal, rzeczywiście wierzy, że Ivo Pogorelić jest w stanie jeszcze porwać publiczność, jak robił to ćwierć wieku temu. Umieszczenie jego nazwiska w tytule tegorocznej imprezy („Od Pogorelicia do Czajkowskiego”) okazało się świetnym chwytem. Pianista swym zachowaniem potrafił – tak jak przed laty – podgrzać atmosferę. Odmówił wykonania połowy programu, zażądał natomiast rozliczenia winnych krzywdy, jaka spotkała go na warszawskim Konkursie Chopinowskim w 1980 r.
Ivo Pogorelić pojawił się w końcu na estradzie Filharmonii Narodowej, ale interpretacją II koncertu Rachmaninowa wzbudził raczej konsternację niż zachwyt. Tłumaczył, że zagrał tak, jak zrobiłby to sam kompozytor, który był znakomitym pianistą, ale cierpiał na artretyzm. Jednak zamysł Pogorelicia okazał się mało czytelny dla publiczności. On zdawał się tym nie przejmować i z Polski poleciał do Francji na odpoczynek w willi prezydenta Sarkozy’ego.
Nikt tak jednak nie przyciąga widzów jak sławna gwiazda. W poprzednich latach blasku „Chopinowi i jego Europie” dodawali więc Nelson Freire czy Martha Argerich. W tym roku oprócz wciąż zbuntowanego Pogorelicia był też Grigorij Sokołow i to on wprowadził słuchaczy w świat wielkiej pianistyki.
Choć Sokołow unika rozgłosu i kontaktów z mediami, to polska publiczność wie, że można się po nim spodziewać oryginalnych interpretacji. Pogorelić wyspecjalizował się w burzeniu tradycji, on woli ją odświeżać. Daje nadzieję, że epoka wielkich wirtuozów fortepianu nie skończyła się ze śmiercią Vladimira Horowitza, Artura Rubinsteina czy Światosława Richtera.
To jest festiwal zagranicznych wykonawców, polscy pianiści są na nim skromnie reprezentowani