Trudno uwierzyć, ale legendarny wokalista, który w czerwcu skończy 69 lat i jest na estradzie od blisko półwiecza, wylansował niezliczone przeboje i sprzedał ponad 100 mln płyt, przyjechał do Polski dopiero po raz drugi (w 2001 roku dał świetny koncert we Wrocławiu).
Na wczorajsze spotkanie z prasą w hotelu Sofitel Victoria Sir Tom Jones (artysta niedawno otrzymał tytuł szlachecki od królowej brytyjskiej), po dawnemu krzepki i pełen wigoru, przybył w towarzystwie 52-letniego syna Marka, będącego od 1968 roku jego impresario. Ale na pytania przed mikrofonami i kamerami odpowiadał sam.
Zapytany przez nas o swe najwcześniejsze inspiracje muzyczne Tom Jones stwierdził, że choć miał w młodości efektowne wzory karier starszego od siebie o cztery lata Tommy’ego Steele’a, uchodzącego za brytyjską kopię Elvisa Presleya, czy na przykład swego równolatka – Johna Lennona i The Beatles, to od początku zapatrzony był we wzory amerykańskie.
– Dorastając w latach 40. i 50. w górniczym okręgu Cardiff, śpiewałem na imprezach rodzinnych piosenki walijskie, ale w Radiu BBC słuchałem muzyki zza oceanu – wyznał nam artysta. – W epoce przedrockandrollowej pociągała mnie energia muzyki gospel, lubiłem country, z piosenkarzy podziwiałem Frankie’ego Laine’a czy Franka Sinatrę, których z czasem miałem zaszczyt poznać, podobnie jak Elvisa Presleya – dodał.
Ameryka zrewanżowała się Jonesowi żywym zainteresowaniem dla jego hitów z połowy lat 60., takich jak „It’s Not Unusuall”, „The Green, Green Grass of Home“, „Delilah”, a także późniejszych. Artysta odbywał w USA długie trasy, a od 40 lat mieszka w Kalifornii, co jakiś czas wracając do ukochanej Walii.