Charakterystyczny londyński akcent i recytacje do szybkich bitów zachęcają, by przedstawiać go jako twórcę brytyjskiej sceny grime – podziemnej mutacji hip-hopu. Ale Drewest, występujący jako Plan B, na płycie „The Defamation of Strickland Banks” tylko ociera się o ten świat. Hiphopowe elementy składa z popowymi, rockowymi i soulowymi. W efekcie jest jednocześnie Sinatrą i raperem. Kiedy śpiewa, to tak czule, że mógłby złamać serce niejednej dziewczynie. A gdy prędko i finezyjnie nabija słowa na rytm, hiphopowcy wiwatują.
Zaczyna się od miłości. W „Love Goes Down” ostrzega pewną panią, że jego uczucie nadchodzi i zetnie ją z nóg. Lekki, chropowaty falset i sentymentalna melodia wystarczą, żeby się zakochać. Dalej jest sensacyjnie. „Writing’s on the Wall”, „Prayin’”czy „I Know a Song” mają siłę evergreenów.
To nasycone i dojrzałe kompozycje, bogato aranżowane. Drewest zmienia muzykę w sferze brzmień, unowocześnia ją po swojemu, ale trzyma się kanonów lat 60. Piosenki są rozbudowaną mozaiką, stworzoną z rozmachem i zaangażowaniem – melodia ma trafiać w serce, a instrumenty – dodawać piosenkom słodyczy i mocy.
Plan B nie szczędzi środków i nie redukuje utworów, czyli idzie pod prąd. Po dwóch melancholijnych kompozycjach nagle zaczyna pęd z pogranicza rocka i rapu. W „Stay Too Long” szybkie, taneczne gitary co chwila ustępują pola ciężkim riffom i wyrzucanym w napięciu wersom. W jednym utworze Drewest potrafi przejść od lekkiej gry w stylu shoegaze do mocnych brzmień rodem z płyt Beastie Boys. Rewelacyjna „She Said” to szydełkowa robota – ma urok dancingu z lat 50., melodramatyczny tekst, roztkliwiające smyczki, w które Drewest wchodzi tanecznym krokiem i zaczyna nowoczesną melorecytację. Balansuje między naiwnością chłopięcych zespołów wokalnych sprzed pół wieku a ostrością chłopaków z dzisiejszej ulicy. Ten krążek jest jak hologram – migają w nim twarze nowoczesnego faceta, który lubi spoglądać w przeszłość.